Im jestem starsza, tym mniej zwracam uwagę na publikacje z zakresu historii pisanej z perspektywy wielkiej polityki i krwawych bitew, za to coraz chętniej znoszę do domu książki o codziennych losach ludzi, dla których zabrakło miejsca na kartach podręczników historii, a którzy tę historię widzieli na własne oczy, często będąc największymi ofiarami decyzji ówczesnych decydentów. Choć nadal w pewnym stopniu interesują mnie kulisy życia oficjeli, od pewnego czasu równie wiele myśli poświęcam temu wyrywkowi dziejów, które Howard Zinn określił „historią z perspektywy żaby”. Dzięki rozmowom na ten temat, kilka tygodni temu miałam wielką przyjemność dowiedzieć się, że taki właśnie reportaż napisała siostra mojej koleżanki – nie czekając dłużej, wybrałam się na stoisko wydawnictwa, by zakupić swój egzemplarz, a po lekturze nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam zrobienie dokładnie tego samego!
O ile nie mieszkacie w wielkim mieście, w którym każdy metr kwadratowy powierzchni zielonej jest potencjalnym skarbem dewelopera, który już widzi w nim okazję do postawienia tam nowego, jakże stylowego bloku ze szklaną balustradą i generyczną ławeczką pod generyczną latarnią stojącą nad generyczną ścieżką usypaną z jasnych kamyków, z pewnością zdarza się Wam mijać stare, ceglane budynki, na których sam widok zastanawiacie się, kiedy buldożer dokończy dzieła ich zniszczenia. Czy myślicie jednak czasami, kto w nich mieszkał? Od jak dawna się tam znajdują? Jaka jest ich historia? Te oraz wiele innych pytań zadała sobie, patrząc na opuszczone domy w swojej rodzinnej Pszczynie, dziennikarka i reporterka Dorota Brauntsch. A gdy zaczęła szukać i gromadzić odpowiedzi, spod jej ręki wyszedł jeden z najpiękniejszych reportaży o historii Śląska, jaki zdarzyło mi się czytać.
Sposób, w jaki ta publikacja została napisana, określiłabym jednym słowem – „ciepły”. Brauntsch nie ocenia i nie szuka winnych, cierpliwie szuka, obserwuje i rozmawia o tym, jak wyglądały dzieje pszczyńskich domostw i jaka pamięć na ich temat pozostała w głowach jej rozmówców i rozmówczyń. Jeździ, szuka, słucha. O leśniczówce i karczmie, o izbach, strychach i ruinach. O potrzebie młodych mieszkańców i mieszkanek, by drogie do utrzymania, ceglane budynki zrównać z ziemią i postawić w ich miejsce nowe, wygodne i lepiej wpisujące się w wizję tego, co obecnie uważa się za ładne. O kotach, które nie rozumieją, dlaczego ktoś zniszczył ich dom. O kobiecie, która bała się telefonu. O pszczołach, które umierają jeszcze szybciej niż pamięć.
Poruszające, a czasami zabawne historie zostały opisane w przepiękny, rozgrzewający serce i głowę sposób, tak rzadki dla tego gatunku literackiego. Czujemy słońce padające na drewniane ogrodzenie, widzimy te wygrzewające się na progach kocury. Przeplecione przez wszystkie pory roku fotografie towarzyszące przedstawianym historiom przerażają, bo uświadamiają nam, że część z nich została już zniszczona.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie dopatrzyła się w tej publikacji również wątku ważnej kobiety, która tak wiele zmieniła, a o której nikt już nie pamięta. Znacie na pewno to powiedzenie o Kazimierzu Wielkim, że zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Tak się składa, że w XV wieku dokładnie taką rolę w Pszczynie odegrała jej władczyni, Helena Korybutówna. To za jej panowania w okolicy pojawiły się budynki z cegły, dzięki którym twierdza obroniła się przed najazdem wojsk husyckich, a następnie cieszyńskich i raciborskich. Zapamiętajcie jej imię i wspomnijcie ciepło, jeśli kiedyś zdarzy Wam się przejść szlakiem pszczyńskiej cegły. I nie zapomnijcie przeczytać najpierw „Domów bezdomnych”.