Opinie

Biedni, których nie widać

wPunkt
Biedni, których nie widać

„Większość z nas z trudem wiąże koniec z końcem, ale oglądamy świat oczami tych, którym się dobrze powodzi” – pisze Piotr Ikonowicz.

fot. unsplash

Spotkałem kiedyś starszą panią, dość elegancką, która zbierała puszki. Zaproponowałem jej datek, ale odmówiła. Powiedziała, że zasadniczo emerytura wystarcza jej na życie, ale w tym miesiącu chce sobie sprawić przyjemność i pójść do teatru.

Większość z nas z trudem wiąże koniec z końcem, ale oglądamy świat oczami tych, którym się dobrze powodzi. Ci zaś mieszkają w strzeżonych osiedlach, parkują w podziemnych parkingach, a po pracy udają się do centrów handlowych i restauracji. Nie widzą niedostatku i nic o nim nie wiedzą, nie mówiąc o biedzie czy wręcz nędzy.

Ze stron portali internetowych dowiadujemy się o życiu gwiazd, o willach i super furach celebrytów i menedżerów, ale nie o tym, że sąsiad pożycza w Providencie, żeby zapłacić rachunki i wyżywić rodzinę, ogrzać mieszkanie i ubrać dzieciaki. A co piąta rodzina w Polsce pożycza u lichwiarzy, żeby jakoś dociągnąć do pierwszego. Tak mówią dane GUS-u. Ale przecież wiedzę o rzeczywistości czerpiemy z reklam i telewizji śniadaniowej, a nie z analizy danych statystycznych.

Kierowca ciężarówki pracujący kilkanaście godzin na dobę, żeby kiedyś tam dochrapać się jakiegoś mieszkania, nie udziela wywiadów. Wywiadów udziela typ, który co pół roku zmienia swój luksusowy samochód na jeszcze bardziej luksusowy i sportowy. Bogactwo jest ostentacyjne. Pyszni się swym blaskiem i blichtrem. Bieda jest dyskretna, a nawet wstydliwa.

W ankietach ludzie kłamią, żeby lepiej wypaść. Dlatego opracowany na podstawie takich ankiet współczynnik nierówności Giniego jest w Polsce taki jak w Danii. A przecież wszyscy jakoś czujemy, że u nas nierówności są nieporównanie większe niż w tej skandynawskiej krainie równości. Tylko że tam współczynnik Giniego mierzy się w oparciu o twarde dane podatkowe, a nie badania ankietowe. Kiedy skorygowane nasz wskaźnik o te same dane, okazuje się, że pod tym względem bardziej przypominamy Turcję.

Sam łapię się na tym, że po zakupach w Ikei, gdzie trudno znaleźć miejsce na parkingu, a drogie fury aż lśnią od czystości, zaczynam wątpić w całą swoją wiedzę o biedzie i nierównościach. I wtedy przypominam sobie, że Warszawa z przyległościami ma dochód per capita wyższy niż region paryski czy sztokholmski.

Koncentracja bogactwa w dużych metropoliach przy powszechnym niedostatku na prowincji w połączeniu z faktem, że większość Polaków nie mieszka w dużych miastach, daje jednak obraz zupełnie odmienny. W Długosiodle, w sercu Puszczy Białej, zaledwie ok. 100 km od Warszawy prawie nikt nie ma umowy o pracę, a płaca minimalna to rzadki przywilej.

Według zespołu Thomasa Pikietty’ego Polska jest krajem największych nierówności w Unii Europejskiej. I mimo że znakomita większość ankietowanych Polaków i Polek deklaruje przynależność do klasy średniej, to w świetle obiektywnych danych, choćby o oszczędnościach, te deklaracje są wyrazem aspiracji, a nie stanu faktycznego. Ten sam zespół badaczy ustalił, że majątek 50 procent polskiego społeczeństwa wynosi minus 700 euro.

Jeśli już jakieś zasoby posiadamy, są to najczęściej mieszkania i domy, zazwyczaj albo odziedziczone, albo kupione za przysłowiową złotówkę. Po wejściu do UE wartość nieruchomości wzrosła, a teraz wciąż rośnie, odkąd mieszkania stały się lokatą, instrumentem finansowym. Nie znaczy to, że ludzie mieszkający w tych coraz droższych mieszkaniach są coraz bogatsi. Gdyby je sprzedali, nie mieliby gdzie mieszkać. Za to owszem, coraz powszechniejsze jest licytowanie jedynego dachu nad głową za długi.

Gdyby istniał statystyczny Polak, opływałby w dostatki. Stać by go było prawie wszystko. Ale statystyczny Polak nie istnieje. Wprawdzie przeciętne wynagrodzenie „na rękę” to dziś jakieś 4800 zł, ale zdecydowana większość spośród 16 mln ludzi pracy w Polsce zarabia o wiele mniej. Najczęściej występująca płaca niewiele przekracza minimalną, która wynosi 2200 zł.

Adam Smith, twórca ekonomii klasycznej i patron liberałów uważał, że płaca pracownika powinna wystarczać na utrzymanie czteroosobowej rodziny: męża, żony i dwójki dzieci. Dziś nie wystarcza. Jeśli mąż i żona pracują i są zmuszeni wynajmować mieszkanie, jedna pensja w całości idzie na wynajem. Zdarza się jednak, że dzieci są jeszcze małe i żona (rzadziej mąż) zostaje w domu. Wtedy pracujący małżonek musi podejmować dodatkową pracę lub brać nadgodziny, żeby nie pożyczać na życie.

O byciu biednym decyduje sytuacja mieszkaniowa. Wartość wynagrodzenia rodziny, która ma własne mieszkanie, jest zupełnie inna niż rodziny, która je wynajmuje albo spłaca kredyt hipoteczny. Jak wynika ze spisu powszechnego, mamy w Polsce 1,8 mln pustych mieszkań – a z drugiej strony olbrzymi głód mieszkaniowy, który według szacunków oznacza brak ok. 3 mln mieszkań.

Innym czynnikiem znacząco obniżającym poziom życia jest sytuacja zdrowotna. Mimo pozorów bezpłatności osoby poważnie i przewlekle chore muszą wydawać dużą część budżetu domowego na ratowanie zdrowia i życia. Wystarczy więc, że ktoś z bliskich poważnie zachoruje, a rozwiewają się marzenia o życiu na poziomie mitycznej klasy średniej.

Często spotykam osoby, które potraciły cały majątek, chcąc ratować kogoś bliskiego, kto zmaga się z chorobą. Przy dwa razy niższej niż np. w Czechach składce zdrowotnej można albo umrzeć w kolejce do lekarza specjalisty, albo pójść prywatnie i żyć w niedostatku. W tej sytuacji zamożni coraz powszechniej korzystają z prywatnej służby zdrowia albo uzyskują dostęp do leczenia w publicznych placówkach za pieniądze.

W rezultacie, jak wynika z badań, mieszkaniec Pragi Północ ma szanse pożyć o 16 lat krócej niż mieszkaniec Wilanowa. Badania spodziewanego dalszego trwania życia mieszkańców poszczególnych dzielnic Warszawy zleciła jeszcze Hanna Gronkiewicz-Waltz, poprzednia wieloletnia prezydent Warszawy.

Wybrańcy losu odpowiadają na te statystyki hejtem. Twierdzą, że ci z Pragi sami są sobie winni, bo prowadzą „niehigieniczny tryb życia”, np. palą i piją. Pełna zgoda, ludzie zimujący w niedogrzanych (prądem), wilgotnych, zagrzybionych i przepełnionych mieszkaniach żyją krócej. Życie w większym komforcie jest z pewnością bardziej higieniczne.

Mieszkańcy Pragi rzadziej też chodzą do lekarza, bo muszą cierpliwie czekać na swoją kolejkę. Nierzadko latami. Nieczęsto jeżdżą na urlopy, a pracują zwykle o wiele dłużej niż ustawowe osiem godzin na dobę. Gdy w weekend pojedzie się do Wilanowa, widać ludzi uprawiających sport, biegających, jeżdżących na rowerach itp.

Na Pradze po całym tygodniu ciężkiej fizycznej pracy ludzie, jeżeli tylko mają wolną niedzielę, rzadziej sobotę, padają przed telewizorem na kanapę, bo na nic innego nie mają siły. To oczywiście też jest „mniej higieniczne”. Nawet więc w Warszawie, gdzie nagromadzenie bogactwa jest szczególnie widoczne, kontrasty społeczne są ogromne. Dość powiedzieć, że co dziesiąte mieszkanie na Pradze Północ wciąż nie ma toalety.

Spotkałem kiedyś na przystanku tramwajowym starszą panią, dość elegancką, która zbierała puszki. Zaproponowałem jej datek. Odmówiła. Powiedziała, że zasadniczo emerytura wystarcza jej na życie, ale w tym miesiącu chciałaby sobie sprawić przyjemność i pójść do teatru. To jeden z niezliczonych dowodów, że „kapitał kulturowy” nie chroni przed biedą. Aktorzy, których nie stać na wynajęcie mieszkania, często śpią w teatrze.

Polska jest bogatym krajem biednych ludzi. Pierwszą partią, do której coś zaczynało docierać, było Prawo i Sprawiedliwość. Stąd pierwsze od początku transformacji, skromne, bo skromne, transfery socjalne. Tu oczywiście na pierwszy plan wybija się program 500+, który wyrwał większość dzieci ze skrajnego ubóstwa. Niemniej ważne są też trzynaste i czternaste emerytury.

W myśl neoliberalnej mantry o prawach nabytych Trybunał Konstytucyjny zakazał waloryzacji kwotowej emerytur. Żeby więc przymierającemu głodem emerytowi podwyższyć emeryturę o kilka złotych, trzeba było emerytom zamożnym podnieść o kilkaset. Dodatkowe emerytury były sposobem ulżenia doli tych, którzy nierzadko musieli rezygnować z wykupienia wszystkich leków.

Różne są strategie radzenia sobie z biedą. Starsi ludzie, gdy dostaną emeryturę, biegną na pocztę i regulują wszystkie zobowiązania i rachunki, a to, co zostanie, dzielą przez 30 i próbują za to przeżyć. Stąd obok koszyków wypełnionych po brzegi w supermarkecie są staruszkowie biorący kilka bułek, mleko i serek, z trudem wysupłujący z portmonetek należność.

Kolejne kryzysy zwiększają nierówności. Tarcza antycovidowa napchała kieszenie publicznymi pieniędzmi bogatym firmom i ich właścicielom. Kryzys na rynku nieruchomości tuczy spekulantów. Inflacja pozwala bogacić się bogatym, a biednych puszcza z torbami.

Istnieją sposoby powstrzymania tego lawinowo narastającego rozwarstwienia, tej coraz głośniej wołającej o pomstę do nieba niesprawiedliwości. Regulacja rynku mieszkaniowego przez opodatkowanie kolejnych pustych mieszkań coraz wyższym podatkiem, progresywne opodatkowanie dochodów, podniesienie składki zdrowotnej itp. To zrobi tylko lewica, jeżeli kiedyś taka w Polsce powstanie.

Ale aby to było możliwe, większość z nas musi przestać utożsamiać się ze współczesną magnaterią, która wciąż żąda niższych podatków, ograniczenia władzy państwa i zwiększenia wymiaru pańszczyzny.

Tekst pierwotnie ukazał się na witrynie trybuna.info

Popularne

Do góry