Opinie

Epidemia wirusa neoliberalizmu w młodym pokoleniu

wPunkt
Epidemia wirusa neoliberalizmu w młodym pokoleniu

Jednak dopiero kryzys planetarny usunie mentalne złogi wirusa liberalizmu, wybudzi młodych i dziadersów z intelektualnej śpiączki; zmusi ich tym samym do rewizji konwencjonalnych mądrości o zdrowej gospodarce i demokracji, obecnie bez praw socjalnych.

fot. Andreas Klassen / Unsplash

Postkapitalizm na miarę naszych możliwości – polityka dobra wspólnego

Wirus neoliberalizmu atakuje z coraz większą siłą umysły młodego pokolenia. Dlatego pilnym zadaniem dla lewicy jest poznanie jego etiologii. Potrzebna diagnoza zjawiska, by z niej wyprowadzić wnioski praktyczne.
Po raz kolejny społeczni daltoniści z PO nie widzą podziałów klasowych w polskim społeczeństwie. Dzielą je na osi: otwarci, nowocześni Europejczycy versus zamknięci w skansenie tradycjonalizmu kulturowego lokalni Papuasi, autokraci. Nie dostrzegają tego, co obnażyła pandemia COVID-19. Mianowicie, słabość sektora ochrony zdrowia, przez który przetoczył się walec neoliberalnej prywatyzacji i komercjalizacji, uruchomiony w Polsce przez L. Balcerowicza. On sam stał się ofiarą wcześniejszej pandemii – pandemii wirusa neoliberalizmu. Upiór tego mentora PO pojawił się nawet na olsztyńskim kampusie tej formacji.

Świadomość potoczna ludzi jest bardzo luźnie powiązana, niczym balon na uwięzi, z miejscem jednostki w zbiorowości, której jest członkiem, z jej miejscem w społecznym podziale pracy i własności, słowem, z jej interesem klasowym. Kiedy podczepiona jest do klasowego interesu przeciwników, powstaje pożyteczny idiota. Właśnie na niego liczy nowa strategia nadwiślańskich liberałów współtworzących polską scenę polityczną III i IV RP.
Świadomość potoczna jednostki wpisuje się w żywy proces historyczny, tworzy z nim jedną całość. Kiedy pomija istotne składniki świata pozamyślowego, kiedy potyka się o rzeczywistość, wcześniej czy później musi być skorygowana. Problem obecnie polega na tym, że wpisana została w prosperity gospodarki kapitalistycznej, opartej na wykorzystaniu taniej energii węglowodorów. Mniej więcej w 70%. efektywność współczesnej gospodarki wspierają energetyczni niewolnicy. Reszta to technika i praca.

Kapitalizm z energetycznym turboładowaniem miał każdemu przedsiębiorczemu stworzyć warunki realizacji życiowego projektu, przede wszystkim obdarzyć darami Rynkowego Pana. W tych warunkach potoczna świadomość ludzi jest refleksem i reliktem kapitałocenu – wzrostu gospodarczego wykorzystującego tanią energię, tanią pracę, tanią żywność, bezpłatną pracę opiekuńczą kobiet, tanie życie najpierw niewolników, potem robotników fabrycznych, obecnie prekariuszy i imigrantów. Do tego dochodzi wiara w moce nauki i techniki: mamidła „zielonej” rewolucji energetycznej, rewolucji cyfrowej, rządów algorytmów. Szkolne lekcje przedsiębiorczości, naturalizacja kapitalizmu przez katedralnych i bankowych ekonomistów, medialna propaganda sukcesu materialnego namnożyły pożytecznych idiotów Systemu. To psychoatom, który traktuje siebie jako przedsiębiorstwo, dla niego indywidualna zaradność ważniejsza jest niż współpraca z innymi. Narodził się polski wolnorynkowiec.

Jedna czwarta populacji 18-29 latków by oddała w tej chwili swój głos na Konfederację, partię polskiego kretyna, który nie ma pojęcia, jak funkcjonuje współczesny kapitalizm wielkich korporacji-wydmuszek, kapitalizm sieci (platformerski). To zbitki outsiderów anarchokapitalizmu Kukiza, Korwin-Mikkego – partii małego misia, „wolnego strzelca”, freelancera, właściciela biura unikania podatków. Z badań świadomości ekonomicznej polskiego młodego pokolenia wynika, że na własny rachunek chce pracować 49%, a tylko 43% ceni stałą pracę na czas nieograniczony. Młodzi marzą o prawdziwie wolnym rynku, bez ingerencji państwa. W tej sytuacji połowa by chciała likwidacji „złodziejskiego ZUSu”, a także ograniczenia sektora usług publicznych. Ich zdaniem, ochrona zdrowia, edukacja powinny być finansowane z kieszeni „interesariusza”.

Na czele jest inwestycja w siebie, kolekcjonowanie certyfikatów, by zdobyć posadę w zachodniej firmie. Ich wyobraźnia społeczna jest płaska – nie zaliczają siebie do żadnej szerszej grupy, broń Boże, klasy; dzielą jak PiS społeczeństwo na wielkomiejskie elity przy szwedzkim stole III RP i resztę czekających na otwarcie salonu. Ale nie umarła całkowicie potrzeba solidarności pracowniczej, wciąż jest żywa idea godności człowieka, raczej w kategoriach ogólnoludzkich. Poza środowiskiem ludzi kultury, środowiskiem „projektariackim”, nie widać potencjału myślenia krytycznego i alternatywnego (badanie J. Czarzastego i M. Mrozowickiego, „Młodzi pracownicy prekaryjni w Polsce i Niemczech” 2016-2019).

Ta wizja własnej kariery zderza się z realiami peryferyjnej polskiej gospodarki, w której Factory zastąpiło Ursus. W globalnej gospodarce konkuruje ona tanią pracą i niskimi podatkami. W układzie centrum-peryferie nadwyżka płynie w jednym kierunku: 1% najbogatszych zagarnia co roku prawie ¼ światowego PKB, czyli tyle, co dolne 81%. Od czasu kiedy państwo amerykańskie podporządkowało globalną gospodarkę wielkim korporacjom z sektora wydobywczego, cyfrowego, zbrojeniowego i finansowego, 46% wszystkich dochodów w ramach wzrostu gospodarczego trafiło tylko do 5% największych posiadaczy aktywów, teraz głównie kapitału pieniężnego i patentów. W Polsce to 500 rodzin miliarderów. W nadwiślańskiej peryferii dla posiadaczy dyplomów i kompetencji godnych posad jest niewiele. Wymarzoną pracę uzyskuje 12% członków klas i stanów specjalistów. W większości to zatrudnieni na kierowniczych stanowiskach w filiach zagranicznych korporacji (lokalni kompradorzy), w publicznych spółkach, a także w administracji. Ta z kolei stwarza okazje do pogoni za polityczną rentą a la Obajtek. Względnie uprzywilejowani są polscy wolni strzelcy (programowanie, grafika komputerowa, tłumaczenia). W sumie to około 270 tys. zatrudnionych. Aż 16% pracuje w bieda-firmach. Tu płaci się pod stołem, często pracuje bez ubezpieczeń, na dodatek mały miś jest nieinnowacyjny.

Musi bowiem konkurować o zlecenia z poddostawcami i podwykonawcami z całego kraju, regionu, a nawet świata. Pozostaje praca w sektorze usług biznesowych, telepraca (SSC, BTO, ITO). To praca monotonna, z nikłym potencjałem awansu. To już kilkaset tysięcy w Polsce, głównie w największych miastach: w Krakowie, w Warszawie, we Wrocławiu. Reszta traci stopniowo zdrowie w sektorze publicznym (urzędnicy, nauczyciele, pielęgniarki), jako pracownicy banków, handlu, pracownicy montażowi zatrudnieni w fabrykach i w strefach specjalnych. Zderzenie z realiami pracy zdyscyplinowanej, monotonnej, z medianą wynagrodzeń w okolicach 2800 zł., pod ścisłym nadzorem korporacyjnego capo – rodzi depresyjnych konformistów.

Właśnie prywatyzacja kosztów reprodukcji, kredytowa pułapka, konieczność dostosowania się do elastycznego rynku pracy jest, zdaniem Guya Standinga, głównym obecnie mechanizmem kontroli siły roboczej. Pracownik wykuwa sobie marksowski „złoty łańcuch” – w pogoni za własnym mieszkaniem (w ambitniejszej wersji za podmiejską rezydencją), za egzotycznymi wakacjami, za nowym modelem SUVa i kuchni. Pojawia się syndrom wypalenia zawodowego: z jednej strony dolegliwości fizyczne (zmęczenie, bezsenność, nawracające bóle głowy), z drugiej psychiczne – frustracja, depresja, nadmierna pewność siebie. W niektórych zawodach, np. wśród nauczycieli, wypalenie zawodowe może obejmować 60 % populacji, w warszawskim Mordorze to już 40%, ogółem zapewne ta dolegliwość dotyka co piątego pracownika. W skali świata już 300 mln cierpi na depresję.

Taki jest punkt wyjścia dla lewicowej strategii. Małą pociechą jest lewicowe wzmożenie młodego pokolenia. To tylko burzliwa, spontaniczna reakcja na próby rekonstrukcji „duchowości” polskiego narodowego katolicyzmu, polskiej teodemokracji, w której wartości religijne i prawo naturalne mają status tzw. prawd nienegocjowalnych (o czym pisał w Trybunie 185/2021 Mirosław Woroniecki). Sprowadzają się one w praktyce do całkowitego zakazu aborcji, zwalczania tzw. ideologii gender, rugowania zabiegów in vitro, zakazu małżeństw jednopłciowych, wprowadzania tzw. klauzul sumienia dla różnych profesji. Młode pokolenie uwiódł Jobs, a sponiewierał Bezos – rentierzy sieci, stachanowcy cyfrowego modelu biznesu. Stworzyli oni model kapitalizmu prawie bezinwestycyjnego, który zapewnia prywatyzację zysków i uspołecznienie kosztów. Spełniła się przepowiednia Arthura Younga z 1787 r., że kapitalizm nawet piasek potrafi zamienić w złoto, a przynajmniej wprząc go w procesy gospodarcze, by przynosił zyski. Magia własności prywatnej spełnia się w kapitalizmie wielostronnych platform cyfrowych. Nie wymaga on inwestycji w sprzęt. Użytkownik sam go kupuje, opłaca abonament za korzystanie z platformy, z kieszeni publicznej finansowana jest budowa sieci światłowodów i satelitów.

Użytkownik buszując w sieci dla przyjemności czy w poszukiwaniu cennych informacji tworzy przy okazji „wartość sieciową”. Korporacje wykorzystują platformy cyfrowe, by za pomocą odpowiednich algorytmów, jak Page Rank i AdWords Google`a, tworzyć profile użytkowników, cenne dla firm przemysłowych i usługowych. One zaś muszą upchnąć ogromną masę towarów odbiorcom, których konta bankowe stopniowo się kurczą. Czyli wbrew koncepcji kapitału kognitywnego czy opartego na wiedzy, mamy tu do czynienia z tradycyjnym kapitalistycznym biznesem, biznesem dwustulecia. Jego walory sprowadzają się z jednej strony do tego, że się wpisuje w mechanizm pokonywania bariery zbytu – głównej słabości cyklu koniunkturalnego. Ponadto, przy niskim ryzyku inwestycyjnym, przynosi duże zwroty z kapitału, sięgające w firmach IT, telekomunikacji i mediów nawet 50%. Dlatego jak muchy do miodu ciągną do ich akcji indywidualni i zbiorowi inwestorzy. W ten sposób powstały fortuny technoproroków, którzy w razie potrzeby obsłużą też państwo dostępem do prywatnych informacji o obywatelu, gdyby musiało bronić porządku przed populistami, terrorystami, tłumem imigrantów czy ruchami głodowymi w następstwie zmian klimatu. Wiele takich aktualnych i potencjalnych zagrożeń ujawnił Edward Snowden. Obalił mit wyższości podsłuchów amerykańskich nad chińskimi.

Wolnorynkowca czeka duże rozczarowanie. Kryzys planetarny wymusi rezygnację z paliw kopalnych, w konsekwencji wzrosną ceny materialnych dóbr i usług. Pojawi się konieczność zmiany stylu życia na zbilansowany ekologicznie: między konsumpcję dóbr materialnych i duchowych, między pracę a czas wolny, między autonomię osobowego „ja” a solidarność w skali narodowej i ogólnoludzkiej. To dopiero będzie właściwy moment na zwrot w stronę polityki dobra wspólnego, dobra, do którego ma się dostęp, lecz nie posiada na własność. Chodzi tu o całość materialnych i kulturowych warunków rozwijania i zaspokajania potrzeb społecznych: zdrowia, edukacji, reprodukcji, czasu wolnego, aktywności sportowej i obywatelskiej, wiedzy nie podporządkowanej korporacjom. Jednak polityka dobra wspólnego wymaga innego państwa niż obecne. To jest wprzęgnięte w amerykańską strategię global governance, strategię, która włącza coraz to nowe państwa, obecnie Australię, w swoje zmagania z rosnącą potęgą gospodarczą alternatywnego modelu gospodarki i społeczeństwa. Alternatywę tę tworzy państwo chińskie pod kierunkiem KPCH. Bogactwem społecznym może zarządzać państwo, które pozostaje pod ścisłym kolektywnym i w pełni demokratycznym nadzorem różnych wielości: samorządów miejskich i lokalnych, kolektywów pracowniczych, wspólnot zawodowych, etnicznych, kulturowych tak krajowych, jak i europejskich, a w dalszej perspektywie całej ekumeny. Mechanizm rynkowy, który Oscar Lange celnie określił jako swoistą aparaturę obliczeniową ery przedelektronicznej, może zostać zastąpiony przez algorytmy sztucznej inteligencji. Wówczas łatwiej będzie uzyskać harmonię między produkcją dóbr dla zaspokojenia potrzeb materialnych na ustalonym poziomie a bilansem minerałów, surowców energetycznych, metali koniecznych do ich wytworzenia, i przy tym nie naruszających równowagi ekosystemów planety.

Jednak dopiero kryzys planetarny usunie mentalne złogi wirusa liberalizmu, wybudzi młodych i dziadersów z intelektualnej śpiączki; zmusi ich tym samym do rewizji konwencjonalnych mądrości o zdrowej gospodarce i demokracji, obecnie bez praw socjalnych. To co obecnie jest rojeniem optymisty, stanie się wówczas kolejnym zadaniem do wykonania. Na naszych oczach toczy się w Chile rozrachunek z neoliberalną kontrrewolucją Pinocheta, obraduje progresywna konstytuanta. Ten historyczny zwrot poprzedziły wielomiesięczne ludowe protesty ograbionych z owoców pracy przez miejscową i światową oligarchię. Ale ponieważ kryzys ma charakter planetarny, działania zmierzające do jego pokonania muszą mieć charakter globalny. Warunkiem ich skuteczności będzie zatrzymanie dynama kapitalizmu, czyli przymusu akumulacji kapitału.

Dopiero w zderzeniu z narastającymi skutkami kryzysu planetarnego ma szansę przebić się myśl, że „jako samotne jednostki skazani jesteśmy na przegraną, tylko we wspólnotowej organizacji i oporze mamy szansę na dobre życie”, pisze Mikołaj Ratajczak w książce o zmaganiach włoskiej lewicy z wszechwładnym kapitałem i jego państwem. W sukurs przychodzi młode pokolenie Amerykanek i Amerykanów. Wśród nich 45% ocenia pozytywnie kapitalizm, natomiast 51% jako lepszy do życia widzi socjalizm rozumiany jako demokratyczne społeczeństwo europejskie. 70% z nich widzi też potrzebę większej aktywności państwa w rozwiązywaniu problemów, które przynosi gospodarka, przetwarzająca wciąż atomy, a nie bity. Szanse na lewicowy zwrot są zatem coraz większe, w miarę jak rosną nierówności społeczne, obniża się stopa życiowa klas pracowniczych, następuje degradacja środowiska naturalnego, i słabnie nadzór nad neoliberalnym ładem amerykańskiego szeryfa. Czas lewicy dopiero nadchodzi.

Opublikowane przez Trybuna.info

Popularne

Do góry