Był taki czas, kiedy podział na lewicę i prawicę uosabiał spektrum polityczne zachodnioeuropejskich demokracji. To czasy masowych partii funkcjonujących w ramach powojennego konsensusu gospodarczego – dużych zorganizowanych klas społecznych. Powojenny konsensus sprowadzał się do socjaldemokratycznego minimum w ekonomii – był to etap umiarkowanej lewicy. W XXI wieku sytuacja polityczna jest o wiele bardziej płynna i dynamiczna. Właśnie z tego powodu obraz współczesnej lewicy zarysowany w artykule Piotra Beniuszysa „Dwa szlaki na lewo” jest mocno niepełny. Zwłaszcza w odniesieniu do scenariuszy przyszłości.
Historia ruchów walczących o interesy biednych i porzuconych jest tak stara jak dzieje ludzkości. Bez względu na to czy uznamy, że pra-początki to rzymskie starcia ludowych popularów z arystokratycznymi optymatami czy może bardziej średniowieczne bunty chłopskie przeciwko możnym feudałom. Prawdziwy rozdział zaczyna się od rewolucji XVIII wieku. Od socjalizmów utopijnych, przez ortodoksyjny marksizm, następnie podział na reformistyczną socjaldemokrację i nurty komunistyczne, po powojenne socjaldemokracje. Bardziej współcześnie – różne odmiany Trzeciej Drogi (tutaj już bardziej nominalnie), oddolny aktywizm, różne modele azjatyckie i utopijne, po populistyczne odmiany lewicy w wielu punktach styczne z ich prawicowymi odpowiednikami. Wszystkie je łączyła realna lub wyłącznie nominalna chęć upodmiotowienia człowieka w obliczu nacisku najróżniejszych sił zewnętrznych ograniczających wolność i suwerenność jednostki, najczęściej w związku z interesami wielkiego kapitału (dziś powiedzielibyśmy – dużego biznesu).
Aż do lat 70 i 80 XX wieku największe sukcesy przypadły umiarkowanej socjaldemokracji spod znaku takich polityków jak Willy Brandt, Olof Palme czy Clement Attlee. Dziś trudno uwierzyć, że model nordycki z rozbudowaną siatką zabezpieczeń socjalnych, wysokim poziomem uzwiązkowienia, mechanizmami demokracji i filozofią zapewnienia poduszki bezpieczeństwa „od kołyski, aż po grób” uosabiał niegdyś złoty środek – niepodważalny konsensus. Mało kto pamięta, że większość tych socjalistycznych reform była wprowadzana w życie przez statecznych chrześcijańskich demokratów, w pełni świadomych potrzeby uspokojenia nastrojów społecznych w powojennym świecie. Najważniejsze reformy nie były efektem rewolty klasy pracującej czy wybitnych osiągnięć wyborczych (z wyjątkami np. państw skandynawskich) a zwyczajnego strachu uprzywilejowanych grup społecznych przed o wiele gorszą alternatywą – radziecką odmianą komunizmu (wśród radzieckich marksistów wskazywał na to m.in. Siergiej Popow). Chyba najlepiej o systemowych ograniczeniach umiarkowanej lewicy parlamentarnej pisał Ralph Milliband wskazując, że żadna socjaldemokracja nie ma szans w starciu z interesami systemu (warto zajrzeć do „Beyond Social Democracy” z 1985 r). Największy sukcesy lewicy był więc wypadkową momentu historycznego i łutu szczęścia. Największe porażki wynikały z integracji systemowej, samoograniczania w celach, wewnętrznej korupcji i odrzucenia radykalnej polityki przez większość społeczeństwa (Milliband).
Filozofia X o której pisze Piotr Beniuszys, jest w istocie tą starą socjaldemokracją, opartą na związkach zawodowych, wysokich podatkach, stabilnej biurokracji i rozwiniętej siatce usług publicznych. Autor postrzega tę filozofię jako bardziej radykalną i anachroniczną. W pierwszym przypadku jest dokładnie odwrotnie – filozofia X jest zbyt zachowawcza w celach, ale nawet w ramach tego samoograniczenia z czasem integruje się z systemem i podupada. Jeżeli jednak stara się realizować swoje zamierzenia (odwrócenie trendu ku deregulacji i zwijania sektora publicznego, przy jednoczesnym zwiększeniu kontroli gospodarki) zderza się z ramami współczesnej globalizacji. Okazuje się, że jakiekolwiek reformy w duchu solidarnościowym są dziś mocno ograniczone ze względu na płynność kapitału. Powrót do modelu nordyckiego lat 70, skutkuje ewakuacją tegoż i zapaścią systemu. Jakiekolwiek poważne zmiany wymagają współpracy państw w skali globalnej. Wiedzą o tym politycy (stąd tendencja do ucieczki ku centrum), czują to też wyborcy (najlepszym przykładem jest kompletna porażka Partii Pracy pod wodzą idealistycznego i drewnianego Jeremy’ego Corbyna). Jednocześnie istnieją wyjątki od reguły i lewica w wersji XX wiecznej wciąż potrafi wzbudzić realne nadzieje. Przez krótki moment wydawało się, że Bernie Sanders ze swoją ostentacyjnie retro-socjaldemokratyczną wizją państwa będzie w stanie powalczyć o prezydenturę największego mocarstwa gospodarczego. Niezależnie od nieudanych startów po nominację Partii Demokratycznej, udało mu się wpłynąć na jej przekaz programowy. Być może to zaufanie wyborców wynikło z samej mocarstwowości państwa. Kraj ten ma realne możliwości regulacji swojego systemu podatkowego bez oglądania się na innych.
W pozostałych państwach sytuacja również nie sprzyja lewicy – i to od dekad. Kiedy jeszcze na początku lat 80 socjalista Francois Mitterandt sięgał po francuską prezydenturę jego program zakładał znaczną rozbudowę państwa socjalnego, podwyżki podatków, szereg nacjonalizacji (dziś nie do pomyślenia) i dość ogólnie formułowany (lecz jednak) marsz ku socjalistycznej transformacji. Nakręcająca się globalizacja zweryfikowała te plany i bardzo szybko przestawiono wajchę w stronę większej liberalizacji. Tak wyglądały początki Trzeciej Drogi – socjal-liberalnej centrolewicy wyzbytej idealistycznych celów, za to wyposażonej w zdolność do wygrywania wyborów. Tacy politycy jak Tony Blair czy Gerhard Schroeder lubili przedkładać opakowanie nad treść, ale w gruncie rzeczy przejęli wiele haseł partii centroprawicowych. Z jednej strony byli tolerancyjni, pro-europejscy i technokratyczni, z drugiej jednak alienowali się odswoich tradycyjnych wyborców polityką skierowaną do kreatywnej klasy średniej i wielkomiejskiej inteligencji. Przedstawiciele Trzeciej Drogi wpisali swoją politykę w ideę końca historii – przypływ miał podnieść wszystkie łodzie. Kryzys roku 2008 zweryfikował wiele z powyższych dogmatów i utorował drogę fali prawicowego populizmu. Nierzadko tradycyjni wyborcy partii socjaldemokratycznych zasilają szeregi skrajnej prawicy (np. w Niemczech, W Szwecji czy we Francji).
W gruncie rzeczy jednak zwolennicy Trzeciej Drogi byli realistami. Doskonale wiedzieli, że nie posiadają dostatecznych narzędzi by zawalczyć o naruszenie konsensusu narzuconego przez różnorakie grupy interesu m.in. lobbystów dużych korporacji i bardzo majętnych graczy rynkowych sprzeciwiających się nadmiernej kontroli i opodatkowaniu. Z drugiej strony, nie chodziło tylko o walkę interesów. Globalna wioska wynikła bardziej z kontekstu technologicznego niż narzuconego planu. Tak po prawdzie, ‘trzeciodrogowcy’ nie mieli też nigdy zbyt wielkich chęci by wszczynać bunt, w końcu sami byli częścią tego systemu. O tym wszystkim mówili i mówią otwarcie i zamiast walki o równość ekonomiczną, proponowali prymat polityki tożsamościowej i liberalny konsensus w ekonomii.
Polityka tożsamościowa (identity politics) jako nurt polityki lewicowej (a złośliwcy powiedzieliby – jednak bardziej liberalnej), sięga czasów rewolucji obyczajowej lat 60. Zrewoltowani studenci wznosili hasła wyzwolenia seksualnego, obrony mniejszości seksualnych, równości płci, odrzucenia imperialistycznej wojny, a później również odpowiedzialności za ekosystem (a to wszystko w otoczce portretów przewodniczącego Mao i rytualnych gestach solidarności wobec klasy robotniczej). Z czasem, skądinąd słuszne i potrzebne propozycje całkowicie przesłoniły wiele tradycyjnych postulatów lewicy jak równanie płac, promowanie różnych form społecznej własności, czy ograniczenie klasy milionerów. Dla wielu polityków z lewej strony, polityka tożsamościowa stała się drogą wyjścia z kryzysu ich formacji. Rzeczywiście, strategia działała w tłustych latach prosperity, przypieczętowując transformację elektoratu (od przepracowanych robotników do wielkomiejskiej klasy kreatywnej). Kiedy czasy prosperity minęły ich atrakcyjność jakby wyparowała. Siła tradycyjnych socjalistów tkwiła w ich dyskursie klasowym. Polityka ta, pomimo swojej okazjonalnej zaciekłości i plemienności, zawsze zakładała możliwość zmiany. Nowa Lewica zdaje się odrzucać tę drogę. Nie da się zmienić orientacji seksualnej, narodowości, wieku czy koloru skóry – pozostaje sam nierozwiązalny konflikt. A przecież lewicowość u swych podstaw polega na wierze w perspektywę zmiany na każdym poziomie egzystencji. W ostatnich latach polityka tożsamościowa jest krytykowana za nadmierną poprawność polityczną i – paradoksalnie – za nietolerancję. Chyba najlepsza kontra wyszła spod pióra genialnego Marka Fishera (słynny esej „Exiting the Vampire Castle”): Burżuazyjno-tożsamościowa lewica dobrze wie, jak szerzyć winę i prowadzić polowanie na czarownice, ale nie wie, jak nawracać ludzi na swoje idee. Swoją drogą, zarówno Fisher jak i szereg innych sceptyków w ogromnej większości popierają politykę upodmiotowienia różnych grup. Spór tkwi w strategii i języku.
Ostatecznie więc wszystkie odmiany współczesnej centrolewicy to kilka stron tej samej monety: postulują zastąpienie realnych problemów (odpowiedź na wyzwania technologiczne, ekologiczne i związane z rosnącymi nierównościami) zasłonami dymnymi. W dodatku takimi, które odpychają znaczną część wyborców i wpychają ich w ramiona skrajnej prawicy. Tradycyjni socjaliści podtrzymują cele (ale nie posiadają narzędzi), zwolennicy Trzeciej Drogi wskazują na pragmatyzm rządzenia (ale zapominają o celach i izolują wyborców) a zwolennicy polityki tożsamościowej występują w obronie realnie zmarginalizowanych grup (ale w zderzeniu z pytaniami bazy, betonują się w pozycjach i czerpią satysfakcję z moralnej wyższości, kosztem zwycięstw).
Wszystko to składa się na dość pesymistyczną wizję przyszłości. A jednak, w ostatnich latach pojawiają się nowe idee i świeże strategie. Jeden z kierunków to nowy-stary techno-futuryzm. Weźmy dwie ciekawe pozycje ostatnich lat: popularną i wizjonerską „Utopię dla realistów” Rutgera Bregmana oraz lekko przerysowany, ale odważny manifest Aarona Bastaniego „Fully Automated Luxury Communism”. Żadna z powyższych książek nie stanowi w pełni poważnego programu działania, ale obie wskazują ciekawy kierunek. Obie również odnoszą się do błyskawicznych przemian społeczno-technologicznych, które dzieją się wokół nas (a które techno-fobiczna lewica nierzadko zwyczajnie pomija – zwłaszcza w swojej zielonej odmianie). Bregman tworzy przekonujący argument na rzecz wizji bezwarunkowego dochodu gwarantowanego (z ang. UBI) jako realnego programu politycznego. Jeszcze kilka lat temu pomysł wypłacania każdemu obywatelowi stałego świadczenia w gotówce wydawał się kompletnie nierealny. W dobie pandemii koronawirusa, taki program jest nie tylko postulowany (ostatnio przez grupę polskich intelektualistów m.in. Olgę Tokarczuk czy Aleksandra Kwaśniewskiego), ale też wdrażany w praktyce – przynajmniej czasowo (Wielka Brytania). Dochód gwarantowany miałby stanowić odpowiedź na automatyzację pracy, realny zanik siły związków zawodowych i coraz bardziej elastyczne i niepewne formy zatrudnienia. Tradycyjne państwo opiekuńcze stało się zbyt wybiórcze i zbiurokratyzowane. To też powód spadku popularności idei progresywnych, zwyczajnie nie wierzymy, że niosą prawdziwą sprawiedliwość. Powszechny dochód przecina ten węzeł i daje paliwo ruchom lewicowym – to wizja mocno utopijna, ale przynajmniej jakaś. Trzeba też powiedzieć uczciwie, że UBI budzi też sporo wątpliwości. Są i tacy, którzy obawiają się scenariusza ostatecznej marginalizacji pracy i obniżania jej standardu. A poza tym, swoistej infantylizacji społeczeństwa – zamiany grup mniej uprzywilejowanych w całkowicie biernych odbiorców rozrywki (gwoli uczciwości – wszystko te zjawiska obserwujemy już od dekad). Ale przecież „realistyczna utopia” to nie tylko jakieś nowe świadczenie, a całościowa wizja rewolucji technologicznej obalającej dotychczasowy system oparty na rynkowym konsumpcjonizmie: Drukarki 3D i panele solarne mogą jeszcze sprawić, że wizja Karola Marksa (środki produkcji w rękach mas) stanie się rzeczywistością, a to wszystko bez krwawej rewolucji (Utopia dla Realistów).
Z kolei Aaron Bastani rozwija ten wątek w swojej wizji „Fully Automated Luxury Communism” (w skrócie FARC). Ta mesjanistyczna opowieść zakłada dalszy rozwój technologii (komputerów, robotyki) świeżych trendów (eliminacja pracy) i nieznanych gałęzi gospodarki (mowa nawet o wydobywaniu surowców z asteroidów, co postawiłoby na głowie rynek surowców). Takie dywagacje nie są nowe, o ograniczeniu pracy pisywał przecież John Maynard Keynes i wielu innych ekonomistów. Ideologia FARC doczekała się już licznych memów parodiujących te wzniosłe marzenia. Niemniej jednak, perspektywa technologicznej osobliwości umożliwiającej całkowitą przemianę systemów gospodarczych nie jest nowa i bywała popularna na lewicy: od techno-socjalizmu autorstwa H.G. Wellsa, przez rosyjski kosmizm i radziecki techno-futuryzm, po technologiczny optymizm lat 60 w wydaniu laburzysty Harolda Wilsona. Ten ostatni zasłynął nawet mową o „białym ogniu rewolucji technologicznej”, który miał umożliwić praktyczną realizację idei merytokratycznego socjalizmu. Być może dopiero teraz posiadamy technologie, które umożliwiają wdrożenie i twórcze rozwinięcie wielu śmiałych pomysłów z klasycznego instrumentarium lewicy (centralne planowanie za pośrednictwem algorytmów, re-industrializacja dzięki mini fabrykom domowym, przedłużanie ludzkiego życia za pomocą bio- i nanotechnologii, produkcja czystej energii). Większość epokowych wynalazków XX wieku zostało zrealizowanych dzięki programom państwowych lub z udziałem państwowego wsparcia. Ten stan rzeczy zdaje się sprzyjać lewicy-technologicznej. Ważniejsze pytanie brzmi: jeżeli tak ma wyglądać nasz dalszy rozwój, to w czyich rękach powinny znaleźć się te wszystkie nowinki i komu służyć. I czy ich wykorzystanie dla dobra ludzkości, nie spowoduje konfliktu z bardziej konserwatywną częścią społeczeństwa?
Wszystko to prowadzi do jeszcze jednego dylematu: czy realizacja wszystkich starych i nowych planów ruchów lewicowych jest możliwa w systemie demokracji parlamentarnej? W niedawnym artykule w dzienniku The Guardian Timothy Garton Ash w swojej analizie potencjalnych następstw pandemii koronawirusa, przywołuje dwie ciekawe statystyki: 71% Europejczyków opowiada się za bezwarunkowym dochodem gwarantowanym, jednocześnie jednak 53% młodych uważa, że systemy autorytarne poradzą sobie lepiej z wyzwaniami zmian klimatycznych niż ich demokratyczne odpowiedniki. Jak do tej pory autorytaryzm progresywny wydawał się oksymoronem. A jednak, w nadchodzących dekadach coraz więcej państw będzie spoglądało na azjatycką skuteczność, w szczególności na model chiński i jego politykę nieustannego wzrostu. Począwszy od 1980 roku Chiny poczyniły cywilizacyjny skok w redukcji skrajnego ubóstwa. W tym czasie przeciętny wzrost PKB wynosił ponad 9 proc. Naturalnie, Chińska Partia Komunistyczna trzyma kraj w żelaznym uścisku, w ostatnim czasie również z wykorzystaniem technologii w stylu dystopijnego „Black Mirror” tj. system kredytu społecznego, zbierającego dane o obywatelach i klasyfikujący zachowania i ich przydatność społeczną ( co ciekawe, według badań z 2018 r. przeszło 80 proc. obywateli popiera nowy program).
Dzisiejsze Chiny to wizja progresywna w groteskowym wydaniu, ale nie całkiem niemożliwa. COVID-19 nie tylko nie ograniczył nierówności, ale wręcz wzmocnił już niekorzystne trendy. To rodzi frustrację klasą polityczną, z jej wzniosłymi ideologiami i nieskutecznymi metodami. Na tę chwilę, fala niezadowolenia wznosi fale prawicowego populizmu. Wyobraźmy sobie, że w niedalekiej przyszłości siły te zdobędą władzę w państwach europejskich i… poniosą klęskę. Przykład rządów Zjednoczonej Prawicy w Polsce czy na Węgrzech pokazuje, że ugrupowania alt-prawicy potrafią wzniecać nastroje konfliktu i skutecznie rozmontowywać dość ograniczone bezpieczniki liberalnej demokracji. Kiedy jednak przychodzi do realnego rządzenia, ich wizja jest żadna lub do bólu wsteczna. W rezultacie ich porażki lewica może wrócić do gry. Niekoniecznie jednak w dotychczasowej formie – grzecznej, miłej i umiarkowanej w celach i środkach. Z drugiej strony, może wygrywać tam, gdzie będzie bardziej asertywna w obronie tego, co było. Tony Judt pisał o „socjaldemokracji strachu”, skupionej na obronie dorobku welfare state, ale pozbawionej jakichkolwiek dalszych celów emancypacyjnych. Za dowód skuteczności takiego podejścia służy przykład duńskich socjaldemokratów pod wodzą premier Mette Frederiksen. Socialdemokratiet wróciła do władzy na hasłach odbudowy państwa dobrobytu oraz… stosunkowo restrykcyjnej polityki migracyjnej (Sahra Wagenknecht z niemieckiej Die Linke również stara się grać kartą uchodźczą, ale jak dotąd bez większego skutku).
Autorytarne narzędzia mogą kusić postępowców. Również z tej przyczyny, że druga strona (populistyczna alt-prawica) już teraz sięga po te same metody. Prawica generuje emocje strachu żeby wygrać, a będąc przy władzy łamie pisane i niepisane zasady. To już nie jest równa gra i wielu lewicowców czuje się oszukanych przez ramy liberalnej-demokracji, których jak do tej pory wypadało im przestrzegać. Z drugiej strony, ani rozwój technologii ani wzrost liberalnej-demokracji nie sprzyjały dotąd egalitarnym celom. Czemu więc bogaci i wpływowi nie mieliby wykorzystywać różnych nowinek do ostatecznego ugruntowania swojej władzy? Już teraz spora część ludzkości ma poczucie, że różnice majątkowe i blokady hamujące awans do innych grup społecznych będą narastać i narastać. Młodzi ludzie są jeszcze bardziej sceptyczni. W przeciwieństwie do poprzednich pokoleń są nastawieni mniej konsumpcjonistycznie i bardziej pro-ekologicznie. O ile w najbliższych latach nie zbliżymy się do konsensusu głównych sił politycznych (konserwatystów, liberałów i socjalistów umiarkowanego sortu) wokół kluczowych wyzwań ludzkości (jak nierówności, kryzys ekologiczny czy wykorzystanie nowych technologii dla dobra całej ludzkości) pokusa całkowitego machnięcia ręką na mocno fasadowe instrumentarium parlamentarnych demokracji może być wielka.
Lewica XXI wydaje się być zarazem mocno fatalistyczna co do prospektów ludzkości, ale też pełna wiary w swoją ogromną rolę w ewentualnym ratowaniu jej przed nadchodzącymi kryzysami. Jeden z lepszych opisów tych sentymentów odnajdujemy w książce – manifeście Four Futures wydanej przez radykalny Jacobin Magazine. Autor kreśli wizję świata eskalującego w stronę różnych form dystopii. Z jednej strony grozi nam totalitarny neo-feudalizmu okrajający świat z „ludzi zbędnych” w sposób brutalnie dosłowny, z drugiej kapitalizm w wydaniu hiper-korporacyjnym z prywatyzacją wszystkich aspektów życia człowieka. Alternatywa to dwie odmiany projektu lewicowego: neo-komunizm (w książce opisywany z sympatią, w rzeczywistości jednak grożący powtórką z historii) i humanitarny techno-socjalizm (w gruncie rzeczy będący starą, dobrą socjaldemokracją wyposażoną w potężną narrację technologiczną z super-komputerami kontrolującymi rynki, dochodem gwarantowanym itd. itp.). Być może właśnie tak wyglądają dwie wersje lewicy przyszłości, a wszystkie pozostałe stanowią tylko cień dawnej świetności (jak stara socjaldemokracja) czy zwykłą zasłonę dymną (jak trzecia droga). Te stare lewice, wciąż politycznie obecne, już od jakiegoś czasu pozbawione są realnego planu rządzenia. A nawet jeżeli wygrywają, nie zmieniają niczego.
Oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że jakakolwiek egalitarna polityka będzie jeszcze możliwa. Nie ma też pewności, że jej realizacja przypadnie jakiejkolwiek lewicy i czy w ogóle zdoła ona dostosować się do szybko ewoluującego świata. Jak zwykle wiele zależy od ludzi. Historia lewicowej polityki pokazuje, że to właśnie ludzie i ich słabości (zarówno rządzących jak i rządzonych) stanowili zawsze największą przeszkodę na drodze do realizacji ambitnych planów wielkiej przemiany społecznej. W najgorszym scenariuszu myśl lewicowa może zwyczajnie „zwiędnąć i zniknąć” jak niegdyś zniknąć miało państwo, w prognozach pewnego wodza rewolucji. Wbrew zadowoleniu konkurencji, scenariusz świata bez polityki lewicowej, może okazać się o wiele bardziej ponury niż przypuszczali…
źródło artkułu: Liberte!