Bartosz Wójcik napisał polemikę z tekstem swojego redakcyjnego kolegi Michała Pospiszyla o związkach państwa z epidemią. Zastanawia się w niej czy faktycznie powinniśmy tak szybko rozstawać się z państwem, czy też może – właśnie w czasie kryzysu – jest nam ono szczególnie potrzebne.
Michał Pospiszyl zaproponował błyskotliwe odczytanie genezy teorii państwa u Hobbesa, która powstaje jako reakcja na nowożytną eksplozję sił wielości i wciąż pęta naszą wyobraźnie polityczną. Nie jesteśmy zdolni – powiada Pospiszyl – wyzwolić się z naszego przywiązania do państwa, które okazuje się całkowicie bezsilne wobec epidemii, plag i innych czekających nas następstw katastrofy klimatycznej.
Pospiszyl, aby uprawomocnić swoją krytykę hobbsowskiego lewiatana powołuje się na teorię Jamesa Scotta, wedle którego hegemonia państwa jako podstawowej formy organizacji społecznej trwa nieco ponad ostatnie 400 lat, co stanowi zaledwie „dwa promile życia politycznego gatunku”. Z tego powodu państwo nie powinno uchodzić za coś niezastąpionego i koniecznego dla naszego życia. Jakie są tego konsekwencje?
Otóż według Pospiszyla z faktu, że kiedyś społeczności ludzkie całkiem dobrze (a nawet lepiej i skuteczniej) funkcjonowały bez tego, co my znamy pod postacią państwa, wynika, że my także żylibyśmy lepiej bez niego. Na poparcie takiej hipotezy, należałoby założyć – tutaj zaczynają się moje wątpliwości – istnienie jakieś uniwersalnej i transhistorycznej, antropologicznej dyspozycji gatunku ludzkiego pozwalającej osiągnąć pełnię swojego rozwoju poza strukturami państwa (w czym pobrzmiewa idealistyczna projekcja „istoty człowieka jako takiego” – niezależnego od warunków jego uformowania się).
Tylko zgodnie z materialistyczną antropologią – człowieka jako „całokształtu stosunków społecznych” – ostatnie 400 lat hegemonii państwa wytworzyło odmienne formy podmiotowości, czy po prostu nowego człowieka, a raczej nowych ludzi w zależności od szerokości geograficznej i miejsca w strukturze klasowej (z innymi potrzebami, marzeniami, nawykami, zwyczajami, organizmem, układem immunologicznym, itd.), nie mających wiele wspólnego z tymi żyjącymi we wspólnotach zbieracko-łowieckich.
Jednym zawołaniem o uwolnieniu wyobraźni politycznej z karb hobbsowskiego lewiatana nie przekreśli się 400 lat transformacji, plastycznej przecież, istoty człowieka. Po prostu z narracji historycznej Scotta nie da się moim zdaniem wyprowadzić tezy o tym, że państwa są nam dzisiaj niepotrzebne i cała ludzkość mogłaby z powodzeniem żyć poza ich obrębem.
Więcej, nawet nie wynika z niej, że już w starożytności nie były potrzebne. Pospiszyl całkowicie pomija geograficzno-klimatyczne warunki odpowiedzialne za powstanie pierwszych organizmów państwowych, co miało miejsce w Eurazji, a nie np. w Australii czy Afryce.
Gromadzenie nadwyżek żywności (związane z wynalezieniem rolnictwa – uprawą zboża), które dało początek całej spirali pisma, długu, pieniądza i państwa, było przede wszystkim skutkiem tego, że nie dało się nakarmić szybko rozmnażającej się ludności w Babilonii czy Mezopotamii, jedzeniem upolowanym przez myśliwych czy zebranym przez zbieraczy (co z powodzeniem działo się chociażby u Aborygenów). Jednak pozostawmy na boku genezę państwa i powróćmy do współczesności, bo to ona ostatecznie najbardziej interesuje Pospiszyla.
Dzisiejsze państwa, podobnie jak kapitalizm, od którego są w pełni zależne, wytworzyły nas i oczywiście należy dążyć ich ostatecznego zniesienia, ale zniesienie – jak poucza dialektyczna tradycja – jest zachowaniem i przezwyciężeniem jednocześnie, a nie odrzuceniem, czyli w tym kontekście, cofnięciem się do stanu sprzed hegemonii państwa-kapitału.
Innymi słowy, celem jest raczej post-państwo niż anty-państwo: coś nowego, co zostanie ustanowione po zniesieniu istniejącego konglomeratu państwa-kapitalizmu, a nie reaktywacja dawnego modelu organizacji życia społecznego. Nie da się moim zdaniem anulować historii ostatnich 400 lat: trzeba ją przepracowywać i przekroczyć, ale nie zapomnieć czy udawać, że się nie wydarzyła. A właśnie takie usilne pragnienie odczytuję w propozycji Pospiszyla – zawołanie „żyjmy jak średniowieczni nomadzi-koczownicy” brzmi jak regresywna fantazja zaklinająca rzeczywistość, której realność jest bardziej brutalna i przerażająca.
Należy wymyślić, co ma przyjść po dzisiejszym państwie i jaka droga do tego wiedzie, ale takie projektowanie powinno być stworzone na miarę współczesnego człowieka ukształtowanego przez późny kapitalizm (który, ponownie podkreślę, jest innym człowiekiem niż ten ze Scottowskiej opowieści).
Sukcesem dwudziestowiecznego ruchu socjalistycznego i komunistycznego w mobilizowaniu mas do walki była obietnica namacalnej przyszłości – tego, że kłujące w oczy bogactwo i dobrobyt nielicznych stanie się udziałem wszystkich, że dobrodziejstwa cywilizacyjne zostaną równo rozdzielone. Robotnicy pragnęli odpoczynku i rozrywki, ale też przestronnego mieszkania i pełnej lodówki.
Trudno mi sobie wyobrazić, aby wizja powrotu do nomadycznego trybu życia zdołała zelektryzować współczesnych wykluczonych (przywoływany przez Pospiszyla motłoch) do stawienia oporu kapitałowi. Fantazje nas wszystkich w zglobalizowanym świecie – niezależnie od klasy, płci czy rasy – znajdują się w sidłach dominującej ideologii, i to w jej ramach należy szukać wyłomów i punktów przesilenia (np. stawiając skromne żądania pozornie akceptowane przez obowiązujący system, których realizacja doprowadziłaby do paradoksalnej implozji tegoż systemu: jak powszechna opieka zdrowotna, zielony New Deal, BDP, itd.).
Słowem, szukać niemożliwego w ramach tego, co możliwe (czyli tego, co potencjalnie rewolucyjne), a nie niemożliwości radykalnej (której skrajny radykalizm czyni ją bezsilną, czyli aktualnie reakcyjną), jaką dla większości z nas byłby regresja do form życia uprzednich wobec nowoczesnych państw.
Poważniejszy jednak, jak mniemam, zarzut, który mam wobec propozycji Pospiszyla związany jest z aplikacją jego argumentu przeciwko państwu do aktualnego kryzysu związanego z koronawirusem. Chciałbym w tym miejscu przytoczyć najbardziej kontrowersyjny fragment:
„Trudno nam ogarnąć skalę możliwej katastrofy gdyby nagle zabrakło tego, co David Greaber nazywa bazowym komunizmem, a więc zestawem bezinteresownych zachowań, sieci samopomocowych rozwijanych w ramach wspólnot sąsiedzkich czy rodzinnych: zakupów robionych dla starszych, samoizolacji, której poddają się osoby nie wyznaczane przez państwo do kwarantanny, dyskotekom organizowanym na balkonach, w końcu heroizmowi lekarek i pielęgniarek dalece wykraczającym poza to, co kiedykolwiek byłoby w stanie wyegzekwować państwo.”
Opisywany przez Greabera „bazowy komunizm” może się przecież rozwijać tylko na marginesach państwa, tam, gdzie państwo zawodzi, wykorzystując jednak jego infrastrukturę – stanowi on alternatywę wobec państwa w ramach samego państwa. Nie można o tej dialektycznej relacji zapominać, ponieważ grozi nam prześlepienie całościowego ujęcia naszego uwikłania w materialno-społeczną infrastrukturę rzeczywistości, w której żyjemy.
Zakupy robione przez sąsiadów muszą zostać jakoś wyprodukowane, dostarczone do sklepu i w nim sprzedane (tych wszystkich czynności nie wykona samozorganizowana wspólnota sąsiedzka); prąd i wodę w mieszkaniach osoby poddane samoizolacji (swoją drogą w wielu wypadkach dlatego, że takie były odgórne zalecenia władz) mają dzięki państwu, a dokładniej dzięki tym pracownikom, który nie zostali w domach, tylko wykonują podstawowe usługi publiczne; zaangażowanie lekarzy i pielęgniarek jest większe tam (jak w Niemczech), gdzie państwo zapewniło im opiekę nad dziećmi, itd.
Swoją drogą, co z Chinami, które ostatnio w naszym cyklu były przywoływane jako wzór godny naśladowania, czy właśnie u nich państwo nie zadziało skuteczniej niż w Europie? (Nie wspominając już o tym, że przytoczone przez Pospiszyla przykłady ukazują tylko mniejszościowe przypadki, a nie dominujące zjawiska).
Te wszystkie oddolne i autonomiczne praktyki pozostają w symbiotycznej relacji z państwem, na którym często pasożytują, ale bez którego by umarły. Oczywiście, ta symbioza działa dwustronnie – państwo nie mogłoby się reprodukować bez komunizmu bazowego. Co zresztą widzimy w obecnej pandemii, gdy mniejszościowe aktywności pojawiają się w miejscach przez państwo porzuconych, umożliwiając tym samym jego przetrwanie.
Stąd mój zarzut dotyczy radykalnej jednostronności prezentowanego przez Pospiszyla stanowiska – należałoby ukazać szerszy materialny kontekst, w którym to, co wymyka się państwu pozostaje jednak w paradoksalnej relacji z nim.
Inną sprawą jest właśnie rola państwa w dobie epidemii, tutaj wychodzę z przeciwstawnego wobec Pospiszyla założenia: potrzebujemy teraz więcej państwa. Państwa, które powinno wykorzystać kryzysową – quasi-wojenną – sytuację do nacjonalizacji gospodarki, ograniczania wszechwładzy kapitału (konfiskując te respiratory i przejmując te kliniki, które budują sobie rosyjscy oligarchowie czy obciążając kosztami załamania się gospodarki najbogatszych a nie najuboższych), rozwoju systemu powszechnej opieki zdrowotnej, wprowadzenia dochodu gwarantowanego, zielonej transformacji energetycznej, itd.
Kryzys związany z wirusem otwiera niespotykane wcześniej możliwości przeforsowania rozwiązań i strategii, które w innych – normalnych – okolicznościach zostałyby natychmiast odrzucone. Do ich realizacji potrzebujemy jednak państwa. Dlatego swoją wyobraźnię polityczną powinniśmy wykorzystywać raczej do wymyślania nowych użyć instrumentów państwa w dobie kryzysu niż do fantazjowania o ucieczce przed lewiatanem.
Warto przy tej okazji pamiętać, że być może przed ostatecznym zaniknięciem państwa, nastąpi jego intensyfikacja, jak pisał Lew Trocki w szczytowym momencie kryzysu Rosji Radzieckiej podczas wojny domowej: „Jak lampa, zanim zgaśnie, wybucha jasnym płomieniem, tak też państwo, zanim zniknie, przyjmuje formę dyktatury proletariatu, tzn. najbardziej bezwzględnego państwa, które władczo ogarnia życie obywateli ze wszystkich stron”.
Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach Praktyki Teoretycznej. (CC-BY-NC-SA 4.0)