W czasie, gdy polityczni komentatorzy wyciągają kolejne dalekosiężne wnioski w oparciu o niepewne sondaże – opcja „nie wiem” wyrasta na drugą siłę polskiej polityki – szeroka koalicja Lewicy powinna wziąć głęboki oddech, wyciągnąć wnioski z sondażowej stagnacji i poszukać alternatywnych form działania. Niekoniecznie opartego na medialnych wyskokach i chwilowej modzie na daną formację. Przez najbliższe miesiące ta sfera działań należeć będzie do Szymona Hołowni, z jego celebryckim powabem i prostymi receptami. Klucz do długotrwałego sukcesu leży w budowie szerokiej, inkluzywnej koalicji społecznej, opartej na realnej bazie aktywistów i aktywistek, sympatyków, działaczy i gęstej sieci stowarzyszonych ruchów. Nie wymyślono jeszcze lepszej drogi realizacji tego celu niż sięgnięcie po narzędzia demokracji bezpośredniej – obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej i referendum.
Polki i Polacy mniej konserwatywni niż klasa polityczna
Wedle wszystkich dostępnych badań opinii publicznej Polki i Polacy są bardziej postępowi niż reprezentująca ich klasa polityczna. Około 20-25 proc. z nas deklaruje poglądy lewicowe lub centrolewicowe. Około 90 proc. jest za pozostaniem Polski w Unii Europejskiej, tylko marginalna część opowiada się za ostatnim zaostrzeniem prawa o aborcji (w zależności od sondażu pełna dostępność to widełki – od 30 do ponad 50 proc). Zaostrzają się oceny Kościoła katolickiego – Polska jest najszybciej laicyzującym się państwem w Europie. Jest również krajem najbardziej homofobicznym, ale jednocześnie około 40 proc. opowiada się za prawną regulacją związków partnerskich (około 30 proc. za równością małżeńską). W przypadku kwestii ekonomicznych postawy są o wiele bardziej złożone, co wynika ze sprzecznych oczekiwań wynikających z różnic wieku czy klasy społecznej, jak również z wielu dekad indoktrynacji w duchu neoliberalnym: niemal 50 proc. Polaków chciałoby obniżki podatków, a jednocześnie miażdżąca większość opowiada się za utrzymaniem i rozwijaniem filarów współczesnego welfare state – powszechną służbą zdrowia, stabilnością zatrudnienia, protekcjonizmem gospodarczym. W zależności od badania, między połowa, a dwie trzecie rodaków uważa, że bogaci powinni płacić wyższe podatki niż dziś. Nadal jednak nie wszyscy rozumieją, że funkcjonujemy w systemie opodatkowania degresywnego i że to właśnie oni – osoby aspirujące i klasa średnia – utrzymują państwo. Z tym przekazem trzeba dotrzeć – skutecznie (ale o tym za chwilę).
Ogólne wnioski z tych wszystkich badań są dość proste – jesteśmy społeczeństwem stopniowo wychodzących z mroku konserwatyzmu, mamy coraz większe oczekiwania wobec państwa (zwłaszcza ludzie młodzi). Coraz mniej w nas mitów w stylu „od pucybuta do milionera”. Rośnie zapotrzebowanie na elementarną sprawiedliwość – biedni mają dawać mniej, bogaci więcej, a państwo ma służyć zwykłemu człowiekowi. Nawet jeśli te postawy pozostają mniejszościowe (na poziomie ok 40 proc. społeczeństwa), nie ma żadnego powodu aby reprezentująca takie wartości koalicja Lewicy oscylowała w sondażach na poziomie 8-10 proc.
Wyłóżmy nasz program na widok publiczny
Odpowiedź wydaje się prosta: Lewica nie jest w stanie przebić szumu informacyjnego, nawet pomimo posiadania najlepszej ekipy parlamentarnej od dekad. Bez własnych mediów, w oparciu o zasady narzucone przez inne, mocniejsze partie (bycie w telewizji to niemal wszystko), bez potężnego zaplecza organizacyjnego, z opinią formacji „radykalnej”… przekroczenie bariery oddzielającej ugrupowanie mniejszości od ruchu masowego może być trudne, o ile nie niemożliwe. Skoro jednak (póki co) nie udaje się Lewicy przebić medialnie, powinna sięgnąć po narzędzia kampanii bezpośredniej. Obywatelska inicjatywa ustawodawcza to jedna ze skuteczniejszych metod docierania do ucha i serca wyborcy. Ale też budowy silnej formacji opartej na realnych działaczach i działaczkach w terenie. Ostatnie badania pokazują, że udział w protestach antyrządowych związanych z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego był największy w miejscowościach w przedziale 20-100 tys. mieszkańców. To też tradycyjne ośrodki wyborców Lewicy – pominiętych, zapomnianych, często bez perspektyw i reprezentacji w mediach głównego ruchu. A jednak – jak wskazują badani – postępowych społecznie.
Pomimo tego, że kilka lat temu projekt „Ratujmy Kobiety” przepadł w Sejmie, samo jego złożenie poszerzyło ramy debaty publicznej. Obywatele i obywatelki podpisywali listy poparcia dla ustawy liberalizującej przepisy aborcyjne. Takie działanie tworzy więź z danym ruchem. Warto również uczyć się od prawicy. Możemy się oburzać na ekstremistyczne projekty Kai Godek wymierzone w prawa kobiet i osoby LGBT+, ale akcje zbiórki podpisów z nimi związane generują realny ruch polityczny i w ostatecznym rozrachunku (jak pokazuje sprawa aborcji) wymuszają zmiany na politycznym (w tym przypadku skrajnie prawicowym – ale tak nie musi być zawsze) establishmencie.
Lewica ma tu kilka swoich projektów min. odnośnie liberalizacji przepisów aborcyjnych. A w poczekalni również całą gamę zmian w prawie podatkowym (podatek od dużych korporacji, wprowadzenie kolejnych progów dla najlepiej zarabiających), które mogłyby zdobyć wielką popularność w zestawieniu z czymś bardziej namacalnym (np. zwiększeniem kwoty wolnej od podatku). Jakiś czas temu środowiska obywatelskie przekazały na ręce Lewicy projekt dotyczący powołania niezależnej komisji do zbadania pedofilii w kościele. Wszystkie te pomysły cieszą się poparciem kilkukrotnie większej liczby wyborców niż wynika z sondażowego poparcia koalicji. Przedstawione w Sejmie jako projekty klubu znikną w zgiełku emocjonalnych tematów zastępczych lub zostaną zamrożone przez autorytarną władzę. W postaci projektów obywatelskich (wymóg to 100 tys. podpisów) wygenerują ruch społeczny i związek emocjonalny z wyborcami. Spowodują również przyrost nowych członków i aktywistów, przyczynią się do budowy formacji politycznej, dadzą niezbędne szlify polityczne tysiącom działaczy i działaczek. W takim scenariuszu Lewica nie będzie potrzebowała dobrego słowa dziennikarzy z telewizji komercyjnej. Praca odbędzie się na dole.
Nie bójmy się referendum
W 1986 koalicja chadeckiej Fina-Geal i centrolewicowej Partii Pracy doprowadziły do referendum w sprawie legalizacji rozwodów (!). Poniosły sromotną klęskę, ale już 9 lat później stosowna poprawka do konstytucji została przegłosowana i Irlandia postawiła kolejny krok na drodze do normalności. Kilka referendalnych głosowań później kraj ten jest jednym z bardziej postępowych w Europie – nie ma już śladu po mrocznych czasach klerykalizmu i konserwatyzmu.
Wedle polskiego prawa referendum zarządza m.in. Sejm na wniosek grupy co najmniej 500 000 obywateli. Może ale nie musi, choć siła nacisku politycznego wydaje się tu oczywista. Ta metoda budzi spore kontrowersje wśród lewicowych polityków, aktywistów i komentatorów. Po pierwsze, stawia się argument dotyczący praw człowieka – podobno nie powinny być one głosowane w formule bezpośredniej (czyli np. podatki tak, ale już aborcja nie). Po drugie, pojawia się obawa, że przegrane referendum zniechęci ludzi do organizatorów i wręcz zaszkodzi, zamiast pomóc sprawie. Pierwszy argument ma charakter idealistyczny, ale mały związek z uwarunkowaniami prawnymi i tzw. światem rzeczywistym.
W istocie, prawa człowieka zawsze były, są i najpewniej będą regulowane przez Suwerena, czy to za pośrednictwem parlamentu czy bezpośrednio. Innej drogi na wprowadzenie zmian do porządku prawnego nie ma. Co do ewentualnej demobilizacji – taki scenariusz mógłby zagrozić formacji masowej złożonej z przeróżnych grup o często odmiennych interesach, w mniejszym zaś stopniu małemu ugrupowaniu, którego związek z wyborcami opiera się na silnych emocjach. Nawet jednak w przypadku dużych partii przegrana może być przedstawiana wyłącznie jak przystanek na długiej drodze do celu. Jako niezbędny element szerszej strategii pozyskiwania wpływu. Weźmy Szkocką Partię Narodową. Przegrane referendum niepodległościowe nie tylko jej nie zaszkodziło, ale wręcz wzmocniło jej poparcie (centrolewicowa SNP trzyma stery władzy już od kilkunastu lat). Jak zwykle wiele sprowadza się do komunikacji – Lewica nie może udawać, że załatwi swoje postulaty już teraz. Ale niekiedy machinacje polityków obracają się przeciwko nim. Weźmy chociażby referendum w sprawie Brexit, pomyślane jako element rozgrywki wewnątrz brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Kampania za wyjściem uruchomiła ukryta emocje społeczne.
W przypadku ewentualnej inicjatywy referendalnej warto również stawiać na kwestie, które cieszą się poparciem większości (lub istnieje potencjał zwiększenia poparcia), ale z jakiegoś powodu są ignorowane przez klasę polityczną. To np. kwestia in vitro, związków partnerskich, odebrania przywilejów finansowych kościołowi czy być może również legalizacji marihuany. Może nawet sprawa reformy systemu podatkowego (np. wprowadzeniu czwartego progu dla superbogatych, przy jednoczesnym zwiększeniu kwoty wolnej dla zdecydowanej większości) Wszystkie wymienione inicjatywy – przy założeniu odpowiedniej komunikacji – miałyby szansę na uzyskanie poparcia Polek i Polaków. Oraz, co ważne dla Lewicy, na poszerzenie jej bazy wyborczej o nowe grupy i ciekawe koalicje.
Oczywiście żadne z powyższych nie zastąpią działań w parlamencie, tworzenia własnych mediów, rozbudowy puli liderów i liderek opinii, tworzenia koalicji wyborczych i zwykłej, codziennej pracy wśród ludzi. Narzędzia demokracji bezpośredniej to tylko jedna z metod pokazania swojego programu społeczeństwu. A jednak w przeciwieństwie do liczenia na korzystną narrację medialną, odpowiedni trend czy moment, mają jedną i niepodważalną zaletę: o ile nie da się przewidzieć końcowego rezultatu, wykonana przy nich praca nigdy nie idzie na marne.