Czasami wydaje mi się, że żyję w czarno-białym świecie, w którym istnieją tylko serdeczni przyjaciele i śmiertelni wrogowie, jak w typowym filmie akcji. Kochasz albo nienawidzisz, jesteś lewakiem albo prawicowcem, chudy lub gruby, ładny albo brzydki. Zero kompromisu, nie ma nic pomiędzy. Trzeba być zdecydowanym i określonym, a najlepiej jeszcze skrajnie radykalnym bo dla odcieni szarości nie ma tutaj miejsca.
Nie będę odkrywcza kiedy napiszę, że media mają tendencję do propagowania tylko jednej sylwetki i jednego rozmiaru (i to najczęściej akurat 32). To żadna nowość, że wszędzie widzimy „wychudzone laski”, których wyfotoszopowane zdjęcia sprawiają, że mamy kompleksy kiedy robią się nam „wałeczki” na brzuchu kiedy się schylamy. Kiedy o tym myślę, przypominam sobie, że był w moim życiu moment, kiedy nie nosiłam bezrękawników, bo nie lubiłam ciała, które „odkładało się” w okolicach pachy, w zgięciu, w taką minifałdkę. A przecież jest to, tak jak te przy schylaniu się, całkowicie naturalne!
Ta globalna promocja niedowagi zebrała potężne żniwo w postaci wielu tysięcy przypadków anoreksji, bulimii, zaburzeń odżywiania, depresji czy samobójstw. Doszliśmy do momentu, kiedy nastolatki (i nie tylko one) dążą do uzyskania perfekcyjnego bikini badi w pakiecie z na przykład „thigh gapem” czyli przerwą między udami. Mimo, że uzyskanie takiej przerwy nie jest zależne tylko od naszej wagi, ale także od indywidualnej budowy ciała. Ignorujemy swoją anatomię i biologicznie uwarunkowane predyspozycje na rzecz dążenia do jednego słusznego wzorca. Po to, by móc kupić sobie obcisłe dżinsy, które wciągniemy na tyłek tylko na leżąco i by choć trochę przypominać otaczające nas z reklam osoby.
Całe szczęście, świat powoli zaczyna się budzić i racjonalizować a trend promowania niedowagi spotyka się z coraz to większą krytyką. Domy mody wprowadzają kolejne zasady, w tym takie wymagające od modelek odpowiednich badań. Niedożywienie, wystające kości, a bywa, że nawet fotoszop przestają być czymś, co tolerujemy. Ba, powoli zaczynamy wytykać ten problem złego (lub zerowego) odżywiania placami i nie poprzestając na tym przechodzimy na zupełnie przeciwną stronę barykady.
Od jakiegoś czasu możemy zauważyć trwający trend na promowanie samoakceptacji, idei self-love, tak samo jak ekologii i coraz popularniejszego ruchu i nawyków zero waste. To są tak zwane „dobre mody”, których popularyzowanie nikogo nie krzywdzi a wręcz przeciwnie – często pomaga i robi sporo dobrego. Próby zróżnicowania można zaobserwować na przykład w telewizji – oprócz „zwykłego” Top Model tworzą się takie same programy dla modelek plus size („Supermodelka Plus Size”), ale nie tylko. Niecały miesiąc temu na okładce brytyjskiego Cosmopolitana mogliśmy zobaczyć modelkę o „większych” rozmiarach – Tess Holiday, która „pieprzy standardy i hejterów”. Akcja spotkała się z dość sporą krytyką – zarzucono gazecie promowanie niezdrowych wzorców, które niekorzystnie wpłynie na odbiorców (a tym bardziej na obrończynie). I jest w tym sporo racji.
Kontrowersyjna okładka Cosmopolitana wyszła w czasie, kiedy czytałam „Dietoland” Sarai Walker, o której pisałam w poprzednim wpisie (>>KLIK<<). Zastanawiałam się nad popularnym zjawiskiem fat-shaming, który, jak mówi nazwa, dotyczy obrażania, dyskryminowania a czasem nawet zrzucana na margines społeczny osób otyłych. Takie i inne szykanowanie wpędza najczęściej i tak już zakompleksione przez swoją otyłość osoby w jeszcze większe stany depresyjne. Czy w takim razie receptą na to jest niezwracanie uwagi na problem i udawanie, że wszystko jest w porządku?
Odchodząc na moment od przekonań i poprawności, przejdźmy na chwilę do naukowych faktów – otyłość jest chorobą. I w żadnej kulturze, modzie czy trendzie nie powinno się jej ignorować, lekceważyć czy usprawiedliwiać. Wygląd nigdy nie powinien być przyczyną drwin, ale myślę, że nadwagi, tak jak niedowagi, nie warto pudrować samomiłością i pod jej przykryciem upychać ten zdrowotny problem pod dywan. Przecież jedzenie piątego czisburgera i zapijanie go półlitrową colą to nie jest samoakceptacja. Objadanie się na noc także nie ma nic wspólnego z samomiłością. To czysty samosabotaż czy nawet samonienawiść, bo przez takie praktyki rujnujemy swoje zdrowie i kondycję naszego ciała.
Dobrym początkiem może być zainteresowanie się najprawdopodobniej najbardziej znanym i najprostszym możliwym światłem ostrzegawczym dla naszego zdrowia jest wskaźnik BMI. Wskaźnik BMI (Body Mass Index) to „próba odniesienia zawartości masy tkanki (mięśni, tłuszczu i kości) do wzrostu”. Służy nam to do określenia współczynnika jako niedowagi, wagi prawidłowej lub nadwagi. Wskaźnik ten liczy się dzięki podzieleniu wagi w kilogramach przez wzrost w centymetrach podniesiony do kwadratu (X kg : Y cm2). Otrzymany wynik możemy sprawdzić w tabelce poniżej:
Oczywiście jest to tylko statystyka i jak każda inna ma swoje wady, które powinno się wziąć pod uwagę. Wynik jest uogólniony i nie bierze pod uwagę indywidualnych predyspozycji i budowy ciała, nie dzieli naszych kilogramów na tkankę tłuszczową i mięśniową (stąd osoby bardzo umięśnione mogą według tabeli być zaliczani do otyłych). Kolejną sprawą jest brak rozróżnienia płci (u których różni się poziom tłuszczu). Ponadto, osoby do 20 roku życia powinny korzystać z tak zwanych siatek percentylowych. Link do kalkulatora BMI zostawiam tutaj: >>KLIK<<, a do siatek tutaj: >>KLIK<<.
Chociaż wskaźnik jest „ułomny” to jego wynik może być dobrym pretekstem, żeby przyjrzeć się swojemu zdrowiu i stylowi życia oraz nawykom, w tym żywieniowym. Jest prosty, szybki, darmowy i nie pochłaniający sporo czasu, a może być pierwszym krokiem do zdrowszego trybu. A w przypadku jakichkolwiek nieprawidłowości dostajemy sygnał, że czas zadbać o dietę, aktywność fizyczną czy zdecydować się na pomoc specjalisty/tki – na przykład dietetyka/czki.
Inna sprawa, że właśnie ta kolorowa tabelka jest idealnym dowodem na to, że różnorodność sylwetek istnieje, a my nie musimy stale oglądać skrajności. Pokazywanie różnych sylwetek i kształtów, a nie tylko jednego, określonego typu jest bardzo ważne – zdajemy sobie sprawę, że są ludzie, którzy wyglądają tak jak my i wszystko jest z nami w porządku. Jak pokazuje tabelka wskaźników BMI – wyników „w normie” jest cała gama. Nie trzeba za bardzo natrudzić się, żeby znaleźć kobietę „okładkową” – „normalne” czy „zdrowe” sylwetki mają kobiety w rozmiarze 34, 36, 38 a także 40 czy 42. A nie tylko w rozmiarze „0” (30/32). To nie tak, że na rzecz tej potrzebnej, (a od niedawna także wymaganej od odbiorców), różnorodności media zmuszone są nam serwować obrazy skrajne. Radykalizm przecież nigdy nie jest zdrowy.
Tak jak pisałam wyżej, każdy ma indywidualne predyspozycje zakodowane w swoim DNA. Mało tego, jest wiele schorzeń, które definiują naszą wagę i z którymi trudno jest cokolwiek zrobić. Nie każdy może schudnąć i nie każdy może przytyć. Są różne choroby, które nie pozwalają na zmianę wagi. W takich przypadkach także powinno się uważać na jedzenie i nie zapominać o choćby minimalnej aktywności fizycznej.
Cyferki – czy to te dotyczące naszych wymiarów; wagi, wzrostu, obwodów w talii i biuście, czy te dotyczące wieku, ilości partnerów seksualnych, dzieci, zaoszczędzonych pieniędzy i pensji, w ogóle nas nie definiują. A przynajmniej nie powinny. Mogą być jedynie wskazówkami, tak jak w przypadku podanego wyżej BMI. Ale dużo ważniejsze niż wymiary w centymetrach czy kilogramach powinny być stan zdrowia i kondycja. I właśnie z tego powodu wygląd nie powinien być czymś, dzięki czemu dzielimy czy raczej segregujemy ludzi. Możesz być chudy, gruby, z dużymi udami czy z małym biustem. Najważniejsze jest to, żeby dbać o siebie. Pielęgnować zdrowie fizyczne tak samo jak zdrowie psychiczne, starać się o życiową równowagę i nie popadanie w skrajności (także żywieniowe).
Dbajmy o siebie, sprawiajmy sobie przyjemności, pozwalajmy sobie na grzeszki. Ale pamiętajmy o różnicy między nadmiarem i umiarem. No i pamiętajmy, że raczej nie bez przyczyny utarło się powiedzenie „w zdrowym ciele zdrowy duch”!