„Państwo to ja” – zdawał się powiedzieć wiceminister Łukasz Mejza na swojej jedynej konferencji prasowej, od czasu ujawnienia jego biznesowej przeszłości. Miała to być odpowiedź na kierowane wobec niego zarzuty o prowadzenie firmy medycznej stosującej niesprawdzone i niebezpieczne terapie lecznicze.
Pod koniec listopada Wirtualna Polska podała bowiem, że Mejza prowadził biznes, który specjalizował się w kosztownym leczeniu nowatorskimi metodami chorych na raka, Alzheimera czy Parkinsona. Jak twierdził portal, osobiście przekonywał on wyłapywanych w internecie potencjalnych pacjentów, o skuteczności stosowanych przez firmę technik medycznych. Tych, którzy złapali haczyk, zostawiał potem na lodzie.
Wiceszef resortu sportu wysuwane wobec niego zarzuty nazwał „największym atakiem politycznym po 1989 roku”. Dodał, że celem tego ataku jest „obalenie rządu”. Skąd tak wielkie poczucie wartości u szeregowego w gruncie rzeczy wiceministra, wszakże jednego z ponad osiemdziesięciu w całym rządzie?
Mejza w Sejmie znalazł się na początku roku przejmując mandat poselski po zmarłej Jolancie Fedak. Trafił na okres rządowych turbulencji, w wyniku których Prawo i Sprawiedliwość pozbyło się jednego ze swoich koalicjantów – Porozumienia Jarosława Gowina. Sam Gowin został wtedy odwołany ze stanowiska wicepremiera, a sejmowa większość zaczęła niebezpiecznie trząść się w posadach. Zjednoczona Prawica zaczęła szukać potencjalnych koalicjantów i znalazła ich m.in. w mikroformacji Pawła Kukiza i pojedynczych posłach jak Łukasz Mejza. To otworzyło mu drogę do dalszej kariery pod skrzydłami Jarosława Kaczyńskiego.
Interesy Mejzy opisane przez Wirtualną Polskę skupiły na nim uwagę tych, którzy mieli okazję z nim współpracować w przeszłości. Do katalogu zarzutów kolejną pozycję dodał Lubuski Urząd Marszałkowski. W wyniku kontroli wydatkowania dotacji stwierdził bowiem, że firma wiceministra nie wywiązała się z warunków jej udzielenia i będzie musiała zwrócić nie mniej niż 664 tysiące złotych. I nie było to ostatnie oskarżenie, z którym obecnie musi mierzyć się Mejza. Pod koniec listopada w swoich mediach społecznościowych ukazał się komentarz Roberta Gwiazdowskiego, lidera nieistniejącego już ruchu politycznego Polska Fair Play. Jak przyznaje ten warszawski prawnik, współpraca z Mejzą skutecznie wybiła mu z głowy wchodzenie w świat polityki. Dlaczego? Ponieważ sfałszowane podpisy na listach wyborczych w okręgach, w których zbierał je Mejza, uniemożliwiły Polsce Fair Play zarejestrowanie list wyborczych w całym kraju.
Po co więc partii rządzącej taki ktoś jak Łukasz Mejza? Tego próbują dociec posłowie Lewicy. Anita Kucharska-Dziedzic, posłanka z okręgu wyborczego Mejzy i Maciej Kopiec złożyli już dwa doniesienia do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez wiceministra sportu. Dodatkowo zwrócili się do Europejskiego Urzędu ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych z prośbą o kontrolę projektów, w których z unijnych pieniędzy korzystały firmy Mejzy.
Jak stwierdził Maciej Kopiec, poseł Lewicy zajmujący się wspólnie z posłanką Anitą Kucharską-Dziedzic wyjaśnieniem interesów wiceministra: „Łukasz Mejza przekracza wszystkie granice przyzwoitości. Jest niedopuszczalne, żeby oprócz oszukiwania ludzi, obiecywania, że ich dzieci wyzdrowieją, dopuszczał się takich oszustw jak podrabianie podpisów”.
Posłowie postanowili także skontrolować Ministerstwo Sportu i Turystyki i sprawdzić, jaki zakres obowiązków został powierzony powołanemu w listopadzie wiceministrowi. Wnioski z kontroli rzuciły nowe światło na aktywność Mejzy i jego rolę w rządzie. Jak powiedziała Kucharska-Dziedzic: „Łukasz Mejza przez dwa miesiące zasiadania w fotelu wiceministra nie wytworzył i nie podpisał żadnego dokumentu. Nie podjął żadnej decyzji, która miałaby jakikolwiek ślad w dokumentach resortu. Nie wykonał żadnej pracy koncepcyjnej wpływającej na polski sport czy polską turystykę”.
Skoro, jak deklaruje Mejza, wisi na nim większość sejmowa, to jego aktywność poselską można odczytywać jako zaproszenie do korupcji politycznej. Zarówno wyniki kontroli poselskiej w resorcie sportu jak i wypowiedzi wiceministra mogą bowiem dawać do zrozumienia, że Mejza bierze pieniądze nie za pracę, ale za głosowanie zgodnie z wytycznymi z Nowogrodzkiej. Dodatkowym potwierdzeniem tego zdaje się być obecność tego polityka w Sejmie na posiedzeniu poświęconemu ustawie budżetowej. Pomimo publicznej zapowiedzi o wystąpieniu o urlop od wykonywania obowiązków poselskich, poseł głosował zgodnie z linią partii. I wszystko wskazuje na to, że dalej będzie miał możliwość głosowania. Odwołanie Mejzy mogłoby bowiem zachwiać kruchą koalicją, a Kaczyński dba o to, żeby nie wywoływać kolejnych pożarów. Powoli zaczyna mu brakować posłów, którzy mogliby je ugasić.