Cztery kolejne rządowe tarcze antykryzysowe to seria rozwiązań uderzających w konsumentów. Biznes będzie miał teraz możliwość obcinać konsumentom budżety, masowo obniżać generowany przez nich popyt, destabilizować ich poczucie bezpieczeństwa lub wręcz spychać ich do skrajnie oszczędnej postawy nabywania wyłącznie niezbędnych dóbr pierwszej potrzeby.
Tak wyglądałyby nagłówki artykułów prasowych, gdyby rzetelnie opisywano skutki kolejnych rządowych pomysłów na łagodzenie skutków kryzysu wywołanego pandemią koronawirusa. Z jednej strony rodzimi liberałowie potrafią godzinami rozpływać się w zachwytach przywołując wszystkie zbawienne dla ludzkości efekty jakie przyniosło oparcie każdego aspektu gospodarki o taniec popytu i podaży, a z drugiej, jak tylko dochodzi do sytuacji kryzysowej, zupełnie zapominają o swoim wczorajszym credo i bez mrugnięcia okiem przytakują polityce, która wedle ich własnych reguł prowadzi wprost do pogłębiania gospodarczej katastrofy. Nie od dzisiaj wiadomo, że polski liberał ma niewiele wspólnego z liberalizmem rozumianym jako prąd myślowy, a cały zestaw przeciętnych liberalnych poglądów przypomina bardziej wyuczone formułki ze szkółki parafialnej pod wezwaniem Świętego Prawa Własności i Wolnego Rynku niż tezy, które mają jakieś zaczepienie w otaczającej nas rzeczywistości, ale i tak przykro patrzy się na tą marność refleksji i płytkość myśli.
Jest to widoczne szczególnie teraz w czasie dyskusji nad kształtem rządowej reakcji na kryzys spowodowany pandemią koronawirusa i towarzyszącym jej lockdownem. Oto w kolejnych odsłonach tarczy antykryzysowej mamy do czynienia ze stopniowym rozmontowywaniem kodeksu pracy, a szerzej całej sytuacji społeczno-ekonomicznej osób pracujących, która już wcześniej nie należała do najmocniejszych. Obniżki pensji nawet o 50%, wydłużanie czasu pracy i okresu rozliczeniowego, wysyłanie na przymusowy urlop, zmniejszanie wymiaru etatu, ułatwianie zwolnień, w tym zwolnień grupowych, zapowiedzi masowych zwolnień w budżetówce – to tylko część rozwiązań, które przyniosły lub mają przynieść rządowe tarcze. Dokładając do tego fakt, że w swoim myśleniu rząd zupełnie zapomniał o osobach zwolnionych z dnia na dzień (np. zatrudnionych na „śmieciówkach”) oraz bezrobotnych, co jasno pokazuje, że pracownica i pracownik są w kraju nad Wisłą traktowani jak mięsny wkład do przedsiębiorstwa istotny tylko wtedy, gdy zaprzęga mięśnie do pracy, a wraz z utratą zatrudnienia wypada poza obszar zainteresowania rządu, to można z całą stanowczością powiedzieć, że receptą na kryzys jest dziś rzeź dochodów i praw osób pracujących.
PRACOWNIK I KONSUMENT TO REWERS I AWERS TEJ SAMEJ MONETY
Co to ma wspólnego z konsumentami? Wszystko! To czego zdają się nie rozumieć rządzący i większość komentujących to prosty fakt, że kieszeń pracownika i kieszeń konsumenta to jedno i to samo. Pracownica opuszczająca zakład pracy z pensją na koncie staje się konsumentką i niemal wszystkie pieniądze wydaje na bieżące potrzeby – czynsz, opłaty, jedzenie, ubranie, leki, materiały do szkoły dla dzieci i od czas do czasu drobne przyjemności dnia codziennego. Codzienne wydatki przeciętnej pracującej osoby pomnożone przez miliony pracujących w Polsce tworzą popyt wewnętrzny, z którego zaspokajania żyją mniejsze lub większe przedsiębiorstwa handlowe, usługowe i produkcyjne. Im więcej przeciętny Polak ma pieniędzy do wydania, tym więcej trafi do kas w marketach, salonach kosmetycznych, kinach, restauracjach, sklepach z odzieżą, RTV i AGD. Im większy obrót zostanie w ten sposób wygenerowany, tym więcej przedsiębiorstw się utrzyma, a wraz ze wzrostem potrzeb będzie też rosło zatrudnienie w branżach odpowiadających na te potrzeby. Wydaje się, że jest to ekonomiczny elementarz, a jednak patrząc na rząd i komentatorów ekonomicznych można odnieść wrażenie, że relacja pomiędzy dochodami pracowników a popytem nie została zauważona.
W praktyce oznacza to, że rząd pod rękę z biznesem ciężko pracują na to, by kryzys w Polsce był jak najgłębszy i jak najdłuższy. Prędzej czy później ubytek w dochodach gospodarstw domowych zacznie być odczuwalny poprzez spadek popytu. Spadek popytu spowoduje, że wiele przedsiębiorstw, mimo rządowej pomocy, która przecież nie będzie trwać wiecznie, będzie balansować na granicy opłacalności lub zupełnie wypadnie z rynku, a dotychczasowi przedsiębiorcy zasilą grono konsumentów z chudymi portfelami. Spadek popytu będzie także spowodowany trwającym nadal strachem przed wirusem (w Polsce nie jesteśmy nawet na dobrej drodze do końca zarazy), a także wzrostem niepewności co do własnej sytuacji finansowej, choćby z powodu masowych zwolnień i obniżek pensji, co skłoni wiele osób do wstrzymania się z zakupami rzeczy innych niż niezbędne (z ilu rzeczy sami zrezygnowaliście przekładając wydatek „na lepsze czasy”?). Kiedy minie pierwsza fala szturmująca świeżo otwarte sklepy i salony fryzjerskie okaże się, że nowa rzeczywistość to także biedniejsi konsumenci, którzy rzadziej i ostrożnej będą decydować się na dodatkowe wydatki. Małe i średnie przedsiębiorstwa, których nie pokonał pandemiczny lockdown, upadną w dłuższej perspektywie z powodu trwałego spadku obrotów.
CO MOŻE PÓJŚĆ NIE TAK?
Spadek obrotów i zmniejszenie konsumpcji to także potężna dziura w dochodach z podatków i danin publicznych. Do tego dodajmy ulgi podatkowe i składkowe, które już wprowadzono, a otrzymamy w efekcie potężne braki w publicznych szkatułach, które w taki lub inny sposób będą musiały być załatane. Taki uszczerbek mógłby być uzupełniony kredytem lub większym obciążeniem podatkowym nałożonym na majątku i dochody najbogatszych, ale biorąc pod uwagę dotychczasowe rządowe kroki i neoliberalny konsensus, który przenika polską elitę polityczną i gospodarczą, to możemy się raczej spodziewać dodatkowego obciążenia podatkowego konsumpcji (VAT) w połączeniu z obcięciem wydatków publicznych w postaci zwolnień w budżetówce, wycofanie programów socjalnych, redukcję wydatków na politykę społeczną oraz zmniejszenie świadczeń z ubezpieczeń społecznych, co dodatkowo zdusi popyt wysysając kolejne pieniądze z kieszeni zwykłych ludzi.
Oczywiście wszystko będzie dokonywane pod hasłem walki z kryzysem i troski o zachowanie miejsc pracy. Zamiast zdecydować się na powszechne świadczenie kryzysowe oparte na bezwarunkowym dochodzie i wpompowaniu w rynek pieniędzy, choćby z kredytu, które dałyby ludziom poczucie stabilności minimalizując spadki popytu, rządzący pod rękę z biznesem będą ciąć pensje i zaciskać pasa na brzuchach pracownic-konsumentek, z każdą kolejną tarczą dokładając do ognia, który będzie pustoszył naszą gospodarkę. Co z tego, że w przyspieszonym tempie otworzymy sklepy, galerie, stadiony, wstrzymane zakłady, hotele, kina i sale koncertowe, jeśli coraz mniej ludzi będzie stać na korzystanie z tych produktów i usług lub będą się wstrzymywać z ich nabywaniem z powodu niepewności co do swojego jutra? Przecież dochód nie bierze się z produkcji, tylko ze sprzedaży – wyprodukowane meble nie przyniosą nikomu zysku, jeśli nie opuszczą nigdy magazynu.
JAKBY KRYZYS W 2008 NIGDY SIĘ NIE WYDARZYŁ
Moglibyśmy pewnie zastanawiać się, czy rząd i biznes nie mają czasem racji postulując wdrażanie surowej polityki cięć wydatków i redukcji zatrudnienia oraz pensji, ale zastanawiać się nie musimy, bo przecież mamy niedawny przykład z historii jakie skutki taka polityka przynosi. W odpowiedzi na kryzys gospodarczy z 2008 roku większość krajów europejskich zastosowało surowe cięcia wydatków publicznych wraz ze zgodą na zwolnienia i obniżki pensji, co pozwoliło z jednej strony zrównoważyć budżet, z drugiej jednak przyczyniło się do licznych katastrof społecznych, poluzowania fundamentów rozwiniętych państw dobrobytu, uśmieciowienia rynku pracy (problem szczególnie długo utrzymujący się w Polsce), a także do znacznego spowolnienia wzrostu gospodarczego. Dziś coraz częściej ekonomiści zajmują krytyczne stanowisko wobec polityki cięć i redukcji wskazując, że jej zastosowanie spowodowało pogłębienie kryzysu i utrudniło wyjście z niego, dlatego też obecnie liczne kraje wprowadziły rozwiązania mające w pierwszej kolejności zabezpieczyć popyt poprzez utrzymanie gwarancji zatrudnienia i wysokości pensji (np. Dania, Szwecja, Niemcy) oraz bezpośrednie świadczenia gotówkowe oparte o powszechny dochód gwarantowany (np. Hiszpania i USA).
Polska pod tym względem zdaje się aplikować recepty rodem z 2008 roku, które w naszej krajowej wariacji polegają na skupieniu się na zapewnieniu ciągłości produkcji (podaży) przy jednoczesnym zarzynaniu popytu (obniżki, zwolnienia, cięcia). Czas pokaże jakie będą skutki tej polityki w dłuższej perspektywie, ale póki co wygląda jak realizacja pomysłu „rozpędź się, a ściana sama cię znajdzie”.