Kiedyś świat polityczny był prosty. Lewica występowała w imieniu biednych i wyzyskiwanych, a prawica broniła pozycji możnych, najpierw tych z błękitną krwią, potem tych z bardziej wymiernym i obrotowym kapitałem. Pokrywało się to z grubsza z podziałem na krytyków i obrońców tzw. tradycyjnych wartości, chociaż tradycje się zmieniały i, jak celnie ujął to Marks, „świątobliwe dreszcze” coraz częściej i szybciej ulegały abstrakcyjnej sile pieniądza, nierzadko wszakże chodząc z tą siłą w parze i zawsze jej pożądając. W każdym razie lewica mogła być zarazem antyfeudalna i antykapitalistyczna, podczas gdy prawica wprost przeciwnie, zarazem profeudalna i prokapitalistyczna, choć w różnych proporcjach zależnie od okresu i bliskości z ekonomicznym liberalizmem. Liberałowie, powiedzmy roboczo, byli „gdzieś po środku”.
Teraz wszystko się poplątało i ktoś, kto nie zajmuje się specjalnie historią idei politycznych (czyli znakomita większość), ma prawo czuć się całkiem skołowany, słysząc, jak nasi liberałowie zarzucają rządzącej prawicy marksizm i bolszewizm, prawica liberałom lewactwo, a lewicy obie strony wszystko i byle co.
Niewątpliwie wiele komplikacji wniósł do sprawy realny komunizm, który, choć radykalnie lewicowy w wymiarze ideologicznym, w wymiarze organizacyjnym miał w sobie wiele z prenowoczesnego państwa hierarchicznego, nie mówiąc o związanej z jego wdrażaniem przemocy, a potem ogólną niesprawnością. W tym sensie bezsprzecznie zaszkodził lewicy i do dziś kładzie się cieniem na jej społecznym wizerunku, zwłaszcza w krajach postkomunistycznych, w dodatku skądinąd tradycjonalistycznych, takich jak Polska. Co nie powinno przesłaniać prawdy, że w krajach jeszcze nawet niekapitalistycznych, pod wieloma względami cywilizacyjnie zacofanych, przyniósł modernizacyjny skok i umożliwił społeczny awans milionom ludzi. Jak również i tej prawdy, że na zachodni kapitalizm działał jak skuteczny straszak, co skłaniało kapitalistyczne rządy i samych kapitalistów do rozlicznych ustępstw wobec klasy robotniczej i do budowy „państwa opiekuńczego”. Na czym zresztą kapitalizm bynajmniej nie tracił, przeciwnie, bo państwa z „mieszanym” systemem nigdy wcześniej tak szybko się nie rozwijały, stając się państwami dobrobytu.
Po upadku komunizmu (a nawet już wcześniej, gdy tak czy owak wydawał się bankrutem) pejzaż polityczny radykalnie się zmienił. Kapitalizm, i to w ostrej neoliberalnej wersji („turbokapitalizm”, wedle określenia E. Luttwaka), stał się opcją z pozoru bezalternatywną. Lewica, na wschodzie i na zachodzie, zaczęła mieć ostro pod górkę. Najpierw na parę sposobów się przepoczwarzała, stając się lewicą postkolonialną i „kulturową” bardziej niż ekonomiczną, obrończynią Trzeciego Świata i mniejszości raczej niż rodzimych klas niższych, które z kapitalizmu wydawały się w sumie całkiem zadowolone. Potem, gdy neoliberalna globalizacja wyraźnie uderzyła w owe klasy niższe, a nawet w klasę średnią, powróciła do postulatów ekonomiczno-społecznych, ale kosztem wewnętrznych napięć między orientacją bardziej kulturową i bardziej socjalną. Tych napięć wciąż nie udaje jej się zażegnać, okazało się bowiem, że elektorat kulturowy i elektorat socjalny są od siebie różne. Wreszcie, na problemy z ideologiczną tożsamością nałożyły się wyzwania ekologiczne. Część lewicy stała się „eko”, i ta część rośnie, nawołując do zmiany cywilizacyjnego paradygmatu, ale pozostali też tradycyjni wielbiciele technologicznego postępu i stałego gospodarczego wzrostu. Słowem, lewica na różne sposoby się zróżnicowała, a nawet podzieliła, i w sumie stała się podrzędną siłą polityczną w świecie coraz bardziej zdominowanym przez potyczki liberałów z populistyczną i konserwatywną prawicą.
O liberalizmie powiemy na końcu. Teraz – co stało się z prawicą? W pewnym sensie ona także ma od dawna pod górkę. Choć w innym i bardziej zasadniczym sensie łapie ciągle nowy wiatr w żagle i płynie do przodu najszybciej. W krajach przynajmniej w tym sensie demokratycznych, że wyłaniających władzę w powszechnych wyborach, nie można bezceremonialnie i bezwzględnie bronić tylko interesów bogatych, trzeba przynajmniej udawać, że chodzi także o biednych (w czym ostatnio celował zwłaszcza Donald Trump), choć nie wszystkich, lecz „swoich”. Prawica stała się więc zarazem bardziej populistyczną i bardziej nacjonalistyczna. Tradycyjne wartości przedstawiane są już nie jako ostoja „naturalnego” hierarchicznego ładu, lecz jako spoiwo społeczne, a konkretnie narodowe, jako gwarancja bezpieczeństwa i sensu dla „zwykłych ludzi”. W swojej cywilizowanej odmianie (takiej jak niemiecka chadecja) formacje prawicowe po prostu przejmują część postulatów tradycyjnie lewicowych, przesuwając się w stronę centrum. Nie tylko dbają o „socjal”, ale uznają nawet prawo do aborcji i małżeństwa homoseksualne… W odmianie mniej cywilizowanej straszą imigrantami i mniejszościami, robiąc z nich klasyczne kozły ofiarne ludowego niezadowolenia. I atakują „liberalne elity” oraz sam liberalizm, którego intencjonalnie nie odróżniają od lewicy.
Liberalizm zaś od początku swej historii jest głęboko ambiwalentnyy. Na najogólniejszym filozoficznym poziomie ma niemało wspólnego z lewicą: antyfeudalizm, deklarowany egalitaryzm (równa wolność), uniwersalizm. Odróżnia go nacisk na indywidualizm, który może być tak duży, że prowadzi do całkowitego zaprzeczenia komponencie egalitarnej. W praktyce postulat wolności oznaczał też przede wszystkim przywiązanie do wolności ekonomicznej, własności prywatnej i wolnego rynku. W tej postaci liberalizm stał się ideologią wolnorynkowego kapitalizmu i jako taki przeciwieństwem tradycyjnego stanowiska lewicy. Ale od Johna Stuarta Milla po współczesnych liberałów amerykańskich (w filozofii choćby Johna Rawlsa czy Ronalda Dworkina, w polityce lewe skrzydło Demokratów) obecna jest w nim także tradycja myślenia egalitarnego, relatywizującego wartość rynku, a wolność rozumiejącego również jako wolność od biedy i wyzysku. Nie trzeba chyba dodawać, że w Polsce ta odmiana liberalizmu w zasadzie się nie przyjęła, w każdym razie jej obecność jest marginalna (nad czym ubolewał na przykład Andrzej Walicki). Niechybnie dlatego, że nasi liberałowie kształcili się już głównie na neoliberałach w rodzaju Hayeka, a polityczne i gospodarcze doświadczenia zdobywali na gruzach PRL w dobie rozpędzającego się turbokapitalizmu. Z różnych powodów łatwiej im było zawrzeć sojusz z konserwatystami niż z upadającą lewicą. Zwłaszcza że sojusz liberalno-konserwatywny zawsze był dla kapitalizmu najbardziej naturalny.
Co z tych skrótowych uwag o perypetiach politycznych tożsamości wynika? Myślę, że dwie rzeczy, z pozoru sprzeczne.
Po pierwsze, że nie ma dziś tożsamości „czystych” i jednoznacznych. Częściowo dlatego, że takich nigdy nie było, a częściowo i w większym stopniu dlatego, że w toku historii różne tożsamości polityczne wzajem na siebie oddziaływały i na różne sposoby ze sobą się splatały. Prawica częściowo uległa lewicy, a lewica ulegała czasem prawicy, zwłaszcza tej liberalnej (co było najlepiej widoczne w ideologii „trzeciej drogi” Blaira i Schrödera, którą w Polsce chętnie kupowało ówczesne SLD). Liberalizm zaś, jak Janus, zawsze miał dwie twarze, choć w naszej części świata pokazywał i nadal pokazuje głównie prawicową.
Po drugie jednak, te tożsamościowe kłopoty jednych, drugich i trzecich wcale nie znaczą, że podziały polityczno-ideowe nie mają już sensu i że należy wyjść poza nie. W moim przekonaniu jest dokładnie odwrotnie: te podziały oddają wciąż coś bardzo społecznie ważnego i trzeba je utrzymać, a tożsamości polityczne lepiej sprecyzować i uczynić bardziej czytelnymi dla mas. Nie ma nic bardziej szkodliwego dla demokracji niż zamęt pojęciowy, nieokreśloność ideowych podziałów i brak alternatywnych programów. A także nic bardziej szkodliwego niż podziały całkowicie niemerytoryczne, oparte niemal wyłącznie na emocjach, i to negatywnych. Takim podziałem był przez wiele lat podział na „post-Solidarność” i „postkomunę”, a od lat kilku jest nim podział na PiS i anty-PiS. Ten pierwszy zamazywał rzeczywiste problemy społeczne okresu transformacji, ten drugi zamazuje różnice między neoliberalizmem lub prawicowym liberalizmem i lewicą w odpowiedzi na aktualne wyzwania. Jest to bardzo wygodne dla populistycznej prawicy, która wszystkich politycznych przeciwników może wrzucić do jednego worka „wrogów zwykłych Polaków”, szkodzi zaś zwłaszcza lewicy.
Życzyłabym sobie, aby wszystkie istniejące w Polsce siły polityczne zechciały się możliwie jasno określić na spektrum prawica-lewica-liberalizm. Jeśli prawica, to jaka, jeśli liberalizm, to jaki. No i jaka lewica? To pytanie zajmuje mnie najbardziej i mam na nie swoją odpowiedź. Ale o tym może już kiedy indziej.