W polityce trzeba umieć przedstawić własne stanowisko. Choćby było zwykłym skrótem myślowym, nie niosącym żadnych konkretów, trzeba je ubrać w kolorowe wstążeczki i wygłaszać z poważną miną. Inaczej jest się skazanym na ciężka pracę programową.
Takich haseł było przez ostatnie dekady całe mnóstwo: „polityka miłości” czy „serce po lewej stronie”. Mistrzem w takich formułach jest Jarosław Kaczyński ze swoją wojną „Polski solidarnej i Polski liberalnej”. I choćby naród nie pamiętał już dokładnie, czy to prezes stał tam gdzie ZOMO, czy Donald Tusk i dokąd ciekli – to pamięta, że mówił o tym przywódca PiS. Jeśli natomiast ktoś umiejętności skrótów nie posiada, musi pokazać się z innej strony. Na początek można zanegować sens działania partii politycznych. W tej procedurze opatentowanej przez Janusza Palikota, twórczo rozwiniętej rzez Pawła Kukiza i kontynuowanej nie bez sukcesu przez Szymona Hołownię, wykorzystanej tez krótkoterminowo przez Roberta Biedronia, najpierw należy system partyjny odsądzić od czci i wiary, a następnie, jako Odnowiciel do niego dołączyć. Hołownia wykorzystał do tego tratwę jaką są media społecznościowe. Prezydent Ukrainy – cały tamtejszy przemysł rozrywkowy mianując się Sługa Narodu. Zwykle paliwa tego wystarcza do połowy kadencji, ale jeśli w odpowiednim momencie zbuduje się partię, to czasem i na drugą wystarczy.
A co, jeśli ktoś już ma partię i nie może się za ostro dystansować? Ten ma oczywiście najgorzej, bo musi na coś się zdecydować. A to nie jest łatwe zważywszy na wielki tłok w centrum politycznym, w którym centrum konserwatywne nie może dojść do porozumienia z centrum liberalnym, zwłaszcza, że pomiędzy nimi jak mur stoi centrum zwykłe, odpowiednie na każdą okazję. Wtedy pozostaje tylko gra solisty, którego „wszędzie chcą”, ale ta odpowiednia jest tylko dla byłych premierów, bo każdy kandydat o niższym statusie to tylko zajęte miejsce na liście wyborczej.
Jest jeszcze inne wyjście, najtrudniejsze, niewdzięczne i nie dające żadnych gwarancji na nic. To działanie w ciemnej puszczy historycznych odniesień, wielkich idei i opasłych ksiąg z uporem wydawanych przez Krytykę Polityczną. Ideowcy mają jednak trudne zadanie, bo 100 lat temu było przynajmniej od czego się odbić, marksizm traktowano poważnie nawet się z nim bijąc. A dziś? Czy ktokolwiek zbuduje partię, ba! zastęp młodych wolontariuszy nawet, tworząc krytykę Pikettego? Co ciekawe, takich problemów nie ma w ogóle skrzydło przeciwne, któremu archaiczne księgi Romana Dmowskiego, czy innych luminarzy intelektualnych lat 20-tych i 30-tych jakoś wcale nie przeszkadzają. Może nie lubią czytać?
Sytuacja jest więc dla całej lewicy trudna. „Razem” z księgarni nie wychodzi, co widzi niestety elektorat i ogranicza się do podawania miotełki do kurzu. Czasem jednak w przebłysku zmysłu politycznego strategia ta owocuje jakimś niezłym projektem ustawy, czasem uda się wygrać strajk, jakiego od dekad nie było. Wyborów jednak tak wygrać się nie da.
Reszta parlamentarnej lewicy zajęta jest jednoczeniem się. I zamiast ukuć jakieś nośny skrót myślowy dla tego procesu, mówi, że jak się tylko zjednoczy, to zaraz zajmie się resztą świata i wtedy – ho, ho! – dopiero jej skoczy poparcie. Co właściwie elektorat miały popierać? Nie wiadomo. Bo jeśli chodzi o hasło wymieniane przez większość polityków Nowej Lewicy, że „Polska ma być silna w Europie”, to spieszę donieść, ze zaklepał je już Donald Tusk. Być może nowa nazwa, nawiązująca do paryskiego maja ’68 mogłaby podsunąć kongresowi jakieś tropy? Ośmielić? Pomóc w decyzji? Przypomnieć, że aby „być realistą, należy żądać niemożliwego”?