To niewątpliwie budynek paskudny. Ilekroć go mijam, nie mogę przejść obojętnie i zachodzę w głowę, jak można było zaprojektować coś takiego, skąd wzięli te łazienkowe kafelki i czy w ogóle da się coś z tym potworkiem zrobić. Ale wiecie co? Właśnie dlatego chcę, żeby Solpol został. Nawet jeśli na razie miałby stać pusty.
Po pierwsze, właśnie dlatego, że nie można koło niego przejść obojętnie i tym samym stawia nam pytanie: „Jaka architektura? Opowiedz mi o tym”. W świecie wyblakłym, oswojonym, przewidywalnym, kształtowanym przez kompleks dewelopersko-samorządowy potrzebujemy takich kuriozów jak Solpol – bo pomagają one otworzyć dyskusję o przestrzeni i ją upolitycznić, kiedy szepczą do nas: „Zobacz, wszystko może być inaczej niż jest”
.Po drugie, jest za wcześnie by stawiać Solpol przed trybunałem historii. Nie nabraliśmy jeszcze dziejowego dystansu do dziadowskiego postmodernizmu lat 90. Zbyt mocno tkwi w naszych wspomnieniach i nie zajmuje tam chlubnej pozycji. Z tego samego powodu pozwoliliśmy zniszczeć, a w końcu wyburzyliśmy perełki PRL-owskiego socmodernizmu. Dziś obok banalnego antykomunizmu pojawia się banalny antypostmodernizm. Możemy jeszcze tych decyzji żałować, bo architektura pomaga opowiadać o naszej historii, niuansować ją, przedstawiać wielopoziomowo.
Po trzecie, mówiąc historia, nie mam na myśli jedynie przeszłości. Tak naprawdę nie wiemy, do czego jeszcze Solpol może być zdolny. Paradoksalnie, to, że teraz jest zbędny i opuszczony sprawia, że można w niego tchnąć nowe życie – czego nie da się powiedzieć o tych wszystkich doskonale funkcjonalnych i będących na czasie budynkach. Po nich zawsze wiemy, czego się spodziewać. Nawet nie musimy się nad tym zastanawiać. One po prostu są i działają. Mówiąc prościej: Solpol da się zeskłotować i zrobić z niego centrum społeczne, kryty bazar, galerię sztuki, studencką dyskotekę, cokolwiek – a z kolejnym zestandaryzowanym apartamentowcem czy biurowcem tak się nie stanie.
Po czwarte, Solpol w mieście to symbol dziadostwa, a na dziadostwo w mieście też musi być miejsce – nie wszystko muszą przejąć deweloperzy, nie wszystko trzeba obejmować modernizacją, renowacją i rewitalizacją, nie wszystko musi nabijać PKB i kapitalizować budynki i grunty. Polskie miasta nigdy nie będą w całości fajnopolskie, a ich mieszkańcy nigdy nie staną się bez wyjątku fajnopolakami. Musimy zrozumieć, że obszary zaniedbane, o których mawiamy, że wymagają „interwencji”, nie zawsze wymagają buldożerów, przetargów, projektów architektonicznych czy środków unijnych. Czasem wystarczy oddać je mieszkańcom, ludziom z pomysłami. Pomóc wysprzątać, pomalować, wyposażyć, doprowadzić media, oddłużyć. I będą zdolne do rzeczy, o których się postmodernistycznym architektom nie śniło.