Opinie

Zamieszki w USA wynikają bardziej z klasy niż z rasy

wPunkt
Zamieszki w USA wynikają bardziej z klasy niż z rasy

Statystyki pokazują, że 1 na 1000 Afroamerykanów, prędzej czy później zostanie postrzelony przez policję

FOT FLICKR

Kilka dni od zabójstwa czarnoskórego George’a Floyda w Minneapolis w stanie Minnesota, duże miasta Ameryki stanęły w ogniu. Płoną auta, lecą szyby w witrynach sklepowych, demonstranci maszerują od Nowego Jorku, przez Washington, po Atlantę.

Wszystko to pomimo twardych restrykcji w postaci godziny policyjnej i wezwania Gwardii Narodowej. Amerykanie mają dość systemowego rasizmu. Statystyki pokazują, że 1 na 1000 Afroamerykanów, prędzej czy później zostanie postrzelony przez policję, z czego szczególne ryzyko dotyka mężczyzn w wieku 25-35 lat. Czarnoskórzy Amerykanie mają też pięciokrotnie większe ryzyko wylądowania w zakładzie penitencjarnym. Spośród wszystkich grup etnicznych przodują w statystykach ubóstwa – prawie 30 %.

Niemal 50 % czarnych dzieciaków zmaga się z biedą, a ich szanse na zasilenie topniejących szeregów klasy średniej są dziś mniejsze niż dwie dekady temu.

A jednak, wbrew powszechnym wyobrażeniom, kwestia rasy wydaje się być dziś wtórna (pomimo większej czytelności takiego przekazu) wobec problemu klas społecznych. Oczywiście, że systemowy rasizm istnieje i rzutuje na tragiczne statystyki policyjne, a jednak w toku neoliberalnej rewolucji ostatnich dekad, stracili wszyscy. Badanie Pew Research Center, pokazuje, że Amerykanie czują się mniej pewnie niż kilka dekad temu. Poziom bezpieczeństwa ekonomicznego spada. Amerykanie tkwią dziś w kulturowej, ekonomicznej i społecznej depresji, również dosłownie (rosną statystyki chorób psychicznych). Większe i mniejsze wybuchy – często w odpowiedzi na określony bodziec czy pretekst, niekiedy bez jasnego celu i organizacji – będą postępowały.

Tak jest również w przypadku pokłosia morderstwa Georga Floyda, zaduszonego wbrew błaganiom przez stróżów prawa, bez jakiegokolwiek pretekstu. Derek Chauvin, główny prowodyr tragicznego zajścia, został aresztowany i postawiono mu zarzuty morderstwa trzeciego stopnia. Szybka akcja prokuratury okazała się niewystarczająca, iskra zdążyła rozniecić pożar. Tymczasem, republikanie zdają się wietrzyć swoją szansę, jak zawsze, gdy pojawia się chaos i niepewność. Jeszcze kilka dni temu Donald Trump pikował w sondażach, pozbawiony pomysłu na kampanię w cieniu tragicznego bilansu pandemii COVID-19 (przeszło 100 tysięcy ofiar w kilka tygodni, już dwa razy więcej niż liczba zabitych w trakcie traumatycznej wojny wietnamskiej) i niewiele lepszej sytuacji ekonomicznej (na tę chwilę ponad 40 mln ludzi bez pracy). Chaos ostatnich dni to dla amerykańskiej prawicy szansa na pokazanie muskułów. Wbrew obiegowym opiniom, w przypadku zamieszek i erupcji przemocy, nawet potężna nieudolność władz może zostać przebaczona – pod dwoma warunkami: stworzenia skutecznej narracji siły i podzielenia opozycji. Ta druga sprawa jest już dawno załatwiona. Demokraci, choć pewnie bardziej skłonni do głębszej analizy społecznych przyczyn gniewu społecznego, w warstwie deklaratywnej nie różnią się specjalnie od rządzącej prawicy. Skąd ta niechęć do całościowego obarczenia republikanów winą za kompletną zapaść amerykańskiego systemu społeczno-ekonomicznego? Powód jest prosty – sami Demokraci są tu współwinni. Stany Zjednoczone nie wybrały progresywnego prezydenta co najmniej od czasów Lyndona Johnsona, z jego ambitnym programem Wielkiego Społeczeństwa (mającego zamknąć kilka dekad ewolucji państwa socjalnego) i działań na rzecz poszerzenia praw obywatelskich na wszystkich Amerykanów (dopiero Voting Rights Act z 1965 zrównał w prawach wszystkich obywateli, niezależnie od koloru skóry). Dziesięć lat później, kolejny Demokrata Jimmy Carter rozpoczął demontaż państwa opiekuńczego, torując drogę Reaganowi i reszcie. Bill Clinton odpowiadał za dalszą rozbiórkę social security, co wywarło negatywny wpływ na czarne społeczności. Barack Obama, pierwszy czarnoskóry prezydent (!), wyposażony w demokratyczną większość w obu izbach Kongresu, nie odwrócił negatywnych trendów. Czarna społeczność zrobiła kilka kroków naprzód, tylko po to, by wrócić to punktu wyjścia.

Od przeszło 40 lat, republikanie zarządzają sferą społeczno-ekonomiczną państwa i robią to nader skutecznie: wielkie korporacje i klasa miliarderów zabierają coraz więcej pieniędzy z systemu, doły drabiny społecznie finansują go bardziej niż kiedyś. Straciły wszystkie grupy etniczne (w tym niegdyś potężna, uzwiązkowiona, biała klasa robotnicza). Najbardziej Afroamerykanie.

W celu spacyfikowania potencjalnych dążeń równościowych uruchomiono system kryminalizacji całych grup społecznych. USA dysponują dziś najbardziej rozbudowanym systemem penitencjarnym wśród tzw. zachodnich demokracji (w 2010 roku czarni Amerykanie stanowili 40% populacji więziennej), przy jednoczesnym utrzymywaniu drakońskich kar.

Można więc zaryzykować tezę, że brutalność amerykańskiego systemu wynika bardziej z misji utrzymania ekonomicznego status quo (w coraz większym stopniu przypominającego oligarchię, niż jakąkolwiek choćby wadliwą demokrację), niż z ideologicznego rasizmu. W końcu nie od dziś wiadomo, że największe zmiany nadchodzą wtedy, gdy robi się ciut lepiej, w opozycji do stanu, gdy osoby o największym potencjale zmianotwórczym skupione są na walce o przeżycie (zarówno ekonomiczne, jak i – nierzadko w Stanach – dosłowne). Górnemu 1% jest raczej obojętne, kto i dlaczego dostaje po głowie, tak długo jak aktualny system trwa i ma się dobrze. Naturalnie Demokraci są tu całkowicie bezradni, w swoim odwiecznym strachu o uruchomienie demonów poważnej zmiany. Nieco inaczej widzi sprawy lewe skrzydło partii, ale ono również nie unika błędów w ocenie. Problemem młodych aktywistów lewicy jest właśnie ciągłe przedkładanie kwestii rasowej, nad ekonomiczną (o wiele trudniejszą w opisie, niegenerującą takich emocji). To poważny błąd, wykorzystywany skwapliwie przed republikańską większość.

Ten dualizm lewicy występował już w przeszłości, w innych krajach, z marnym dla niej skutkiem. Kiedy trwała studencka rewolucja Maja 1968, wymierzona we wszelkie autorytety burżuazyjnego państwa i społeczeństwa, Pier Paolo Pasolini, reżyser, komunista i intelektualista lewicy, deklarował solidarność z atakowanymi policjantami – oni byli dziećmi biedaków, protestujący studenci „mieli twarze chłopca tatusia”. Innymi słowy – należeli do znudzonej klasy średniej. Miesiąc po opadnięciu majowego kurzu, gaullistowska Unia Demokratów na rzecz Republiki rozniosła konkurencję w wyborach parlamentarnych. Pasolini miał rację – zwyciężył strach przed zmianą, ale przede wszystkim – przed chaosem. W przypadku Minneapolis tak też przedstawiani są zamaskowani członkowie Antify – jako agenci chaosu. Dla republikanów to przeciwnik idealny (w przeciwieństwie do czarnoskórych protestujących – to ideologiczny problem), nawet jeżeli te osoby mają zero związków z tą organizacją (a tak jest najpewniej).

Dziś również lewica wydaje się być podzielona między państwowców a aktywistów. Ci drudzy zbyt łatwo wpadają w pułapkę bezrefleksyjnego, zbiorczego odrzucenia wszystkich reprezentantów państwa, zwłaszcza przedstawicieli policji. Tymczasem, w ostatnich dniach byliśmy również świadkami aktów solidarności pomiędzy policjantami a protestującymi.

Pomimo tragicznych statystyk (w latach 2013-2019, policja zastrzeliła 186 czarnoskórych – w samej Kalifornii), trudno obronić argument, że przedstawiciele policji należą do specjalnie uprzywilejowanej kasty. W latach 1980-2018, średnia poległych na służbie wynosiła 85 rocznie w skali całego kraju. Oficerowie policji w Stanach opłacani są na skrajnie różnych poziomach. Policjanci osadzeni na bezpiecznych przedmieściach, zarabiają lepiej niż ci pracujący w dzielnicach zmagających się z wysoką przestępczością i problemami społecznymi. Taka sytuacja sprzyja frustracji. Kolejny absurd amerykańskiego systemu.

W odpowiedzi na erupcję problemów społecznych prawica niczego nie obiecuje, zwyczajnie mówi: law and order.

To prosta, ale uwodzicielska idea – łączy w poprzek klas i grup etnicznych, nawet jeżeli nie obiecuje niczego, prócz przetrwania. Nie wymaga sięgnięcia do źródeł problemów, załatwia wyłącznie ich pokłosie – gościa rozbijającego witrynę sklepową, anarchistę rzucającego kamieniem, desperata wyrywającego płytki chodnikowe. 

Prawica stawia na status quo i jest w tym wiarygodna – betonuje je od dekad. Lewica obiecuje zmiany, ale nie dostarcza rezultatów. Nawet będąc u władzy nie wprowadza mocnych rozwiązań, które związałyby z nią nowe grupy społeczne. Właśnie dlatego Twitter Donald Trumpa wydaje się być rozpalony do czerwoności. Republikański prezydent jest na fali. Oskarża Demokratów, oskarża Antifę (kwalifikując ją jako organizację terrorystyczną), odrzuca wszelkie próby wpisania erupcji przemocy w szerszy kontekst społeczno-ekonomiczno-rasowy. Trump jest też celowo niekonsekwentny. W przypadku obecnego kryzysu, bardzo szybko wskazał wygodnego wroga – to anarchiści, lewacy, w domyśle – sojusznicy Demokratów, biała uprzywilejowana gówniarzeria bez związku z czarną ludnością. To wyrachowana gra w odwracanie znaczeń, stosowana bez jakiegokolwiek związku z kontekstem sytuacyjnym. Zaraz po ewidentnie rasistowskim ataku i morderstwie w Charlottesville w sierpniu 2017, obciążył winą obie strony (sugerując, że do przemocy doprowadziła postawa lewicy). Schemat jest więc prosty – przy każdej okazji oskarżać radykalną lewicę, rozmywać winę w przypadku, gdy sprawcy pochodzą z prawej strony i konsekwentnie obsmarowywać demokratyczną opozycję. Wtóruje mu światowa prawica, również w Polsce. Wystarczy przeanalizować niedzielne wpisy na Twitterze – przekaz o oszalałym motłochu ma się dobrze. Newsy o wandalizowaniu kolejnych monumentów (w tym również sojusznika czarnych niewolników Tadeusza Kościuszki), budzą u polskich publicystów o wiele większe zgorszenie niż doniesienia o brutalności policji wobec mieszkańców i dziennikarzy.

Wszystko to przypomina tzw. Czerwoną panikę z lat 1919-1920. To właśnie wtedy kiełkujące biuro śledcze (FBI) rozpoczęło kampanię inwigilacji, nacisków i represji wobec prawdziwych i domniemanych anarchistów, sabotażystów i komunistów. Prawdziwym celem okazały się rosnące w siłę związki zawodowe, grupy socjalistyczne, imigranci i czarna ludność.

W trakcie tzw. Czerwonego Lata dochodziło nawet do pogromów, w których poniosło śmierć setki osób (W Elaine, Arkansas mogło dojść do pogromu nawet 200 czarnoskórych mieszkańców, a to tylko jeden z wielu przypadków). Można powiedzieć, że ówczesna sytuacja stłumiła wszelkie dążenia do zmian, a na poziomie politycznym zdefiniowała amerykańską politykę na kolejne stulecie. Kilka lat po czerwonej panice nastąpiła korekta systemu, za sprawą rooseveltowskiego New Deal. I choć, nadanie pełni praw obywatelskim wszystkim Amerykanom to dopiero pokłosie ruchów społecznych lat 60, już w latach 30 i 40 poprawiła się sytuacja większości dotąd wykluczonych. Dziś te same motywy wracają jak bumerang. Nowego Roosevelta brak.

Zresztą, ta organiczna niesprawiedliwość amerykańskiego systemu sięga jeszcze dalej. Nawet ikoniczna i traumatyczna dla Amerykanów Wojna Secesyjna, wynikała bardziej z tarć i rywalizacji ekonomicznych niż jakiejś jasno zdefiniowanej, jednorodnej ideologii rasizmu (nawet, jeżeli był on powszechny). Zwyczajnie, rolnicze stany południowe z niewielką kastą białych bogaczy, o wiele większą grupą białej biedoty i największą czarnych niewolników, opierały swoje istnienie na darmowej pracy tych ostatnich. Wygrana północy – nowoczesnej kapitalistycznej, gospodarki przemysłowej, tylko na chwilę poprawiła los czarnoskórych. Po kilku latach tzw. Rekonstrukcji, bardzo szybko wrócono to ekonomicznej eksploatacji czarnych przez białych (ale również biednych białych przez majętnych białych), choć już bez nominalnego niewolnictwa (różnica była bardzo niewielka).

Dziś również, pomimo oficjalnego potępienia rasizmu i wyzysku, wiele grup etnicznych w Stanach, nadgania zaległości wielu dekad tkwienia w gorszym położeniu ekonomicznym, społecznym i kulturowym (i Afroamerykanie są tu grupą wciąż najbardziej poszkodowaną). Pomimo nieśmiałych prób naprawienia sytuacji, jak np. akcja afirmatywna (inaczej – pozytywna dyskryminacja w celu dania szansy uciskanym mniejszościom, głównie na poziomie dostępu do edukacji), stare podziały społeczne i różnice ekonomiczne mają się dobrze. A same programy równościowe wywołują kontrowersje i są wykorzystywane przez polityków prawicy. Dziś chyba tylko stworzenie państwa opiekuńczego z prawdziwego zdarzenia mogłoby zmienić smutne status quo. Nie ulega wątpliwości, że republikańska większość będzie zwalczać takie pomysły do upadłego, nawet za cenę dorzucania paliwa do ognia systemowego rasizmu, przemocy i niesprawiedliwości.

Polityka strachu będzie postępowała, a Ameryka będzie powtarzać kolejne sceny demolki, chaosu i walk ulicznych. O ile nie pojawi się projekt alternatywny wobec polityki „law and order”, przy udziale i poparciu większości społeczeństwa.

Jeżeli lewe skrzydło Partii Demokratycznej chce choćby marzyć o jakiejkolwiek zmianie, musi zjednoczyć najróżniejsze grupy społeczne, etniczne i demograficzne wobec koncepcji sprawiedliwości społecznej, równych szans, odrzuceniu jakichkolwiek przejawów rasizmu i konsekwentnego wyjaśniania ukrytych motywów i prawdziwej agendy Partii Republikańskiej. To będzie trudne z wielu względów – zaawansowanej nieudolności i strachliwości kandydata na prezydenta Joe Bidena, sprzecznych interesów różnych grup opozycyjnych wobec Trumpa (od białej klasy średniej do wykluczonych mniejszości etnicznych), organicznej centrowości starszych, czarnych wyborców (słusznie sceptycznych wobec wszelkich dużych obietnic) i wieloletniemu podziałowi pomiędzy pro-państwowych centrystów, a nieufnych wobec ich metod lewicowych aktywistów (różniących się bardziej co do taktyki, niż ogólnego kierunku) oraz co najważniejsze – głębokiej inwigilacji partii przez lobby biznesowe. Stworzenie inspirującego programu dzierżąc taki bagaż, będzie misję niemal niemożliwą. Mimo wszystko, warto przypominać Amerykanom prowokacyjną tezę Pasoliniego – wszyscy tkwicie w tym samym dole, nawet jeżeli (póki co) po różnych stronach barykady. Nic tak nie służy zachowaniu status quo, jak podtrzymywanie potencjalnych sojuszników w nieustannych wojnach – rasowych, kulturowych i co tylko jeszcze wpadnie do głowy republikańskim strategom.

Tekst został oryginalnie opublikowany na stronie: https://megafon.lhub.pl/

Popularne

Do góry