Spóźniliśmy się z budową elektrowni atomowej o jakieś 40 lat. Ale lepiej późno niż wcale.
W obliczu deglobalozacji spowodowanej pandemią i wojną, ciągłego przerywania wrażliwych łańcuchów dostaw i bomb spadających za naszą wschodnią granicą, argument za budową elektrowni atomowej nigdy mocniej nie wybrzmiewał. Zdaje się, że atom w końcu zagości nad Wisłą i chwała rządzącym, że nie próbują tego powstrzymać.
Wbrew hurraoptymistycznym deklaracjom polityków, droga jeszcze długa. Z Koreańczykami na razie podpisaliśmy list intencyjny. O wyborze amerykańskiej technologii na razie wiemy jedynie z deklaracji premiera Mateusza Morawieckiego. Zatem za szybko, by ogłosić sukces i potwierdzić najważniejsze szczegóły dotyczące polskiego atomu. Politycy powinni być ostrożni przy podawaniu dat startu polskich elektrowni jądrowych – bywa, że inwestycje przeciągają się o więcej, niż dekadę.
Wszystkie koszty polskiego programu atomowego sięgną setek miliardów złotych. To astronomiczna kwota, ale budowa sześciu bloków jądrowych może okazać się kołem zamachowym gospodarki. W przypadku pełnej realizacji polskiego programu jądrowego, czyli budowy 6 bloków, wpływ na wzrost gospodarczy projektu mógłby przekroczyć 1 proc. PKB, a w kraju powstałoby około 40 tysięcy miejsc pracy.
Realizując kilka elektrowni z kilkoma partnerami, jesteśmy mniej podatni na problemy, jakich może doświadczyć konkretny dostawca. Na budowę elektrowni z różnymi partnerami decydowali się w przeszłości Finowie i Szwedzi.
Tekst pierwotnie ukazał się na witrynie trybuna.info