Od kilkunastu lat cechą polityki polskiej jest wyraźny, coraz głębszy podział na dwa wzajemnie wrogie obozy. Nasz kraj nie jest pod tym względem czymś wyjątkowym.
Znany publicysta „New York Times” Ezra Klein w niedawno wydanej książce zadaje Amerykanom pytanie: „dlaczego jesteśmy spolaryzowani?” (Why We’re Polarized, New York: Schuster & Schuster 2020). Polaryzacja, jak pokazuje, nie jest zwykłym podziałem politycznym, lecz głęboką przepaścią dzielącą dwie części amerykańskiej sceny politycznej i sięgającą do stosunków między obywatelami, coraz bardziej dzielącymi się na dwa wrogie obozy. Jest ona zjawiskiem stosunkowo nowym. Jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia obserwatorzy amerykańskiego życia politycznego zgodnie podkreślali, że różnice między dwiema głównymi partiami politycznymi zacierają się, a polityka przyjmuje postać międzypartyjnego porozumienia. To już przeszłość. Republikanie skręcili ostro w prawo, stając się partią konserwatywnego fundamentalizmu, a Demokraci przesunęli się w lewą stronę, pod wieloma względami upodabniając się do europejskich socjaldemokratów. Wybory prezydenckie w latach 2016 i 2020, gdy republikańskim kandydatem był skrajnie prawicowy Donald Trump, przypieczętowały proces polaryzacji amerykańskiego życia politycznego. U podstaw tego procesu leżą głębokie zmiany społeczne, demograficzne i kulturowe. Konserwatywny model społeczeństwa zdominowanego przez białych mężczyzn i przesiąkniętego tradycyjnymi wartościami chrześcijańskimi ustępuje miejsca modelowi równościowemu, w którym potomkowie afrykańskich niewolników dochodzą do najwyższych stanowisk państwowych, kobiety skutecznie upominają się o swe prawa, a mniejszości seksualne wyzwalają się z dyskryminacji. Procesom tym towarzyszy konserwatywna reakcja, której symbolem stal się poprzedni prezydent USA. Życie dopisało do książki Kleina epilog, gdy szóstego stycznia 2021 podburzony przez Donalda Trumpa tłum fanatyków fizycznie zaatakował siedzibę Kongresu, by przeszkodzić ogłoszeniu wyników przegranych przez niego wyborów prezydenckich. Tego jeszcze w historii USA nie było.
Stany Zjednoczone nie są odosobnione. Procesy polaryzacji politycznej występują w wielu państwach demokratycznego Zachodu, na przykład w postaci wzrostu siły nacjonalistycznej prawicy we Francji, której liderka Marine Le Pen w kolejnych wyborach prezydenckich wchodzi do drugiej tury i stanowi realne wyzwanie dla kandydata politycznego centrum. Polaryzacja polityczna jest jednak silniejsza w państwach, w których system demokratyczny powstał stosunkowo niedawno, w tym w kilku państwach dawnego „bloku socjalistycznego”. W państwach tych dawny podział „postkomunistyczny”, w odniesieniu do Polski świetnie zanalizowany przez Mirosławę Grabowską („Podział postkomunistyczny”, Warszawa: Scholar 2004) ustąpił miejsca nowemu podziałowi, którego korzenie tkwią w szybko przebiegającej modernizacji. Istotą tego podziału jest konflikt ideologiczny, a nie zwykły konflikt interesów, choć zróżnicowane interesy społeczne wpisują się w ten nowy podział. Jego istotą jest stosunek do cywilizacyjnej modernizacji, która niesie między innymi nowe spojrzenie na sytuację i rolę kobiet, na charakter rodziny, na status mniejszości seksualnych, na rolę religii i kościołów w życiu publicznym, na charakter więzi narodowej. W 2005 roku, gdy w wyniku ciężkich błędów popełnionych przez SLD partia ta straciła pozycję jednego z głównych biegunów sceny politycznej, wylansowano ideę nowego podziału – na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”. W istocie jednak podział nie tego dotyczył, a w każdym razie nie dotyczył tylko tego. Był to podział na zwolenników konserwatywnie rozumianego polskiego nacjonalizmu i na zwolenników polityki otwartej na wolnościowe idee zjednoczonej Europy.
Podział taki nie jest niczym wyjątkowym. W większym czy mniejszym stopniu obserwujemy go w wielu, jeśli nie we wszystkich, państwach demokratycznych. Psychologowie społeczni (m.in. izraelski uczony Daniel Bar-Tal, Stephanie Demoulin w Belgii, a w Polsce Janusz Reykowski) zwracają uwagę na psychologiczne mechanizmy, a zarazem konsekwencje polaryzacji, zwłaszcza dehumanizację i delegitymizację przeciwnika, a w skrajnych sytuacjach – sięganie po przemoc fizyczną. Nie wszędzie jednak podział polityczny skutkuje polityczną polaryzacją: przekształceniem pluralistycznej gry interesów i idei w zaciekłą walkę dwóch radykalnie przeciwstawnych obozów politycznych. Czy tak się stanie, zależy nie tylko od stopnia zróżnicowania interesów i przekonań, lecz także od strategii politycznej przyjmowanej przez politycznych liderów. To ten właśnie czynnik – rola osób odgrywających przywódczą rolę – stanowi istotne, ale zbyt często ignorowane, źródło polaryzacji.
Osobliwości polskiej polaryzacji
Politykę polską ostatnich lat cechuje ostry podział na dwa, wrogie wobec siebie, obozy. Obserwujemy to, śledząc debaty sejmowe – znacznie bardziej brutalne w formie niż trzydzieści czy dwadzieścia lat temu. Widzimy to na spotkaniach rodzinnych czy przyjacielskich, gdy spokojną wymianę poglądów wypiera gorąca kłótnia. Wybory zamiast być świętem demokracji, stają się wojną o wszystko, w której coraz częściej słyszymy, że niekorzystny dla naszej strony wynik byłby narodową katastrofą, kresem demokracji.
Demokracja – jak dowodził klasyk socjologii polityki Seymour Martin Lipset (1922 – 2006) – jest formą regulacji konfliktu politycznego i nie miałaby sensu, gdyby konfliktu nie było – gdyby wszyscy podzielali tę samą wizję polityki i mieli takie same (lub zbliżone) interesy. Konflikt w warunkach demokracji przebiega jednak na gruncie „dobra wspólnego”, rozmaicie interpretowanego, ale traktowanego jako punkt odniesienia dla wszystkich uczestniczących w konflikcie sił politycznych. Dlatego w warunkach demokracji przeciwnik polityczny nie jest wrogiem, lecz rywalem w zabiegach o realizację dobra wspólnego, akceptowanego przez wszystkie strony, choć rozmaicie rozumianego.
Istotą polaryzacji jest nie tyle zanegowanie owego wspólnego dobra, co raczej przypisanie przeciwnej stronie działania, które w tych czy innych powodów (a więc w wyniku albo ideologicznych przekonań, albo grupowych interesów) szkodzą podstawowym interesom narodowym. Przeciwnik polityczny staje się w tej sytuacji wrogiem, którego pokonanie (a najlepiej wyeliminowanie z życia politycznego) jest niezbędnym warunkiem realizacji narodowego interesu. Pod tym względem Polska dzisiejsza nie różni się w zasadniczy sposób od tych państw, w których ostra polaryzacja polityczna wyniosła do władzy lub uczyniła potężną siłą opozycyjną ugrupowanie autorytarne, kwestionujące podstawowe kanony pluralistycznej demokracji w imię własnej wizji interesu narodowego.
Odrodzenie demokracji w Polsce dokonywało się w warunkach demontażu dwubiegunowego układu politycznego istniejącego w ostatnim dziesięcioleciu PRL. Porozumienie Okrągłego Stołu nie likwidowało podziałów politycznych, ale wprowadziło element współdziałania w miejsce dotychczasowej wrogości. Było to ożywcze doświadczenie, tym ważniejsze, że pojawiło się po latach ostrej polaryzacji politycznej. Porozumienie to było możliwe dlatego, że po obu stronach ówczesnego podziału górę wzięli politycy rozumiejący potrzebę narodowego porozumienia. Pierwsze kilkanaście lat odrodzonej demokracji cechowało stopniowe odchodzenie od wyrazistego „podziału postkomunistycznego”, czego najbardziej oczywistym przejawem była wspólna praca partii rządzących (SLD i PSL) oraz najsilniejszych partii opozycji parlamentarnej (Unii Wolności i Unii Pracy) nad projektem nowej konstytucji. Mieliśmy wtedy podstawy, by wierzyć, że czas ostrych, polaryzujących podziałów należy do przeszłości. W 2003 roku zespół socjologów polityki z Uniwersytetu Warszawskiego opublikował pracę wyrażającą nasz ówczesny optymizm w sprawie stanu i przyszłości demokracji w Polsce ( J.Wiatr, J.Raciborski, J. Bartkowski, B. Frątczak-Rudnicka i J. Kilias: „Demokracja polska 1989-2003”, Wydawnictwo SCHOLAR). Nasz ówczesny optymizm okazał się przedwczesny.
Przełomowy dla polskiej demokracji rok 2005 – zakończenie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego a równocześnie klęska wyborcza SLD – nie oznaczał jeszcze narodzenia się spolaryzowanej sceny politycznej. Między dwiema najsilniejszymi wtedy partiami – Prawem i Sprawiedliwością oraz Platformą Obywatelską – istniała rywalizacja, ale nie wrogość. Przez pewien czas lansowany był nawet pomysł stworzenia przez te dwie partie koalicyjnego rządu. Nawet rywalizacja wyborcza między Lechem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem nie oznaczała jeszcze spalenia mostów. Po przegraniu przez PiS przyśpieszonych wyborów 2007 roku między prezydentem Kaczyńskim i rządem premiera Tuska istniał stan trudnej „kohabitacji”, ale nie stan wojny.
Zmieniło się to po katastrofie smoleńskiej. Nie umiem rozstrzygnąć, czy przyjęty wtedy przez Jarosława Kaczyńskiego kurs na ostrą polaryzację był wynikiem zrozumiałej traumy psychicznej każącej mu za wszelką cenę szukać winowajców tej politycznej, ale także osobistej, tragedii, czy też konsekwencją na zimno skalkulowanej strategii politycznej. Obciążanie politycznych rywali odpowiedzialnością za tę tragedię stało się znakiem firmowym nowej polityki Prawa i Sprawiedliwości. Kilka lat później szef tej partii w wybuchu niekontrolowanej wściekłości z trybuny sejmowej oskarżał opozycję o to, że „zamordowała mu brata”. Nikt z polityków Prawa i Sprawiedliwości nie zaprotestował przeciw temu oszczerstwu. Ostatnio sprawa odżyła w związku ze skierowaniem przez podkomisję Macierewicza wniosku do prokuratury z „podejrzeniem zamachu”. Wnioskodawcę nie zraża to, że nikt poważny w świecie nie traktuje tej tragedii inaczej niż tylko jako katastrofy lotniczej.
Polaryzacja polityczna w Polsce dokonuje się głównie na gruncie wartości, a nie w płaszczyźnie sprzecznych interesów klasowych. Przedstawianie tego konfliktu jedynie w kategoriach interesów klasowych, z czym można się spotkać zarówno wśród przedstawicieli obozu władzy, jak i wśród części radykalnej lewicy, jest uproszczeniem. Populistyczna polityka społeczno-ekonomiczna Prawa i Sprawiedliwości (przyznanie dodatku 500 złotych na każde dziecko, obniżenie wieku emerytalnego) nie może przesłonić faktu, że pod rządami tej partii bezprecedensowo rosną fortuny nowych milionerów wywodzących się z warstwy ludzi sprawujących władzę. Polski kapitalizm pod rządami PiS ma się świetnie – tyle tylko, że w coraz większym stopniu upodabnia się do „politycznego kapitalizmu”, którego wręcz modelowym przykładem jest dzisiejsza Rosja. To, że PiS ma stosunkowo większe poparcie w warstwach uboższych, nie wynika wprost i głównie z klasowej orientacji prowadzonej przez tę partię polityki, lecz z tego, jak na podziały polityczne wpływa wykształcenie. Ze zrozumiałych względów wykształcenie koreluje się ze statusem materialnym z jednej, a z bardziej wolnościowymi wartościami z drugiej strony. PiS ma większe poparcie w warstwach ekonomicznie słabszych, zwłaszcza wiejskich, nie tylko dlatego, że prowadzi korzystną dla nich politykę społeczno-ekonomiczną, ale głównie dlatego, że jest wyrazicielem bliższych im konserwatywnych wartości obyczajowych i religijnych.
O znaczeniu podziału kulturowego świadczy także rozkład poparć politycznych w różnych grupach wiekowych. Wśród wyborców w wieku powyżej 65 lat większość (60%) deklaruje poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości, natomiast Platforma Obywatelska utrzymuje przewagę nad Prawem i Sprawiedliwością wśród wyborców poniżej 55 lat. PiS najsłabiej wypada wśród najmłodszych wyborców (18-24 lata). Ta wyraźna korelacja między wiekiem i orientacją polityczną potwierdza hipotezę, że w grę wchodzą nie tylko i nie przede wszystkim interesy ekonomiczne i że na plan pierwszy wysuwają się podziały kulturowe i światopoglądowe.
Taki układ politycznych preferencji odbija się szczególnie silnie na pozycji partii konserwatywnych światopoglądowo, ale z tych czy innych względów dystansujących się od Prawa I Sprawiedliwości, na przykład Polskiego Stronnictwa Ludowego. Nie jest przypadkiem, że wychodzący z PiS politycy nie są w stanie zbudować w stosunku do niego konkurencyjnych formacji o jakimś liczącym się potencjale. PiS zdołał zapewnić sobie niemal pełny monopol w konserwatywnej światopoglądowo części polskiego społeczeństwa. Jest to niewątpliwy sukces Jarosława Kaczyńskiego, który w budowaniu tego monopolu wykazał wielki talent przywódczy. Nawet istnienie Konfederacji i Solidarnej Polski nie pozbawia PiS faktycznego monopolu po prawej stronie polskiej sceny politycznej. Monopol ten ostatnio uległ pewnemu osłabieniu w wyniku wzrostu sondażowego poparcia dla Konfederacji. Jednak sondaże to nie wybory, więc trudno dziś przesądzić, czy rzeczywisty wynik wyborczy Konfederacji uczyni z niej siłę rozbijającą jedność prawicy.
Nie ma to odpowiednika po przeciwnej stronie. Polska polaryzacja jest niesymetryczna, gdyż opozycyjny wobec PiS obóz polityczny jest wewnętrznie podzielony. Spaja go sprzeciw wobec polityki obozu rządzącego, co powoduje, że obóz ten bywa określany po prostu jako „anty-PiS”. Czy to jednak wystarczy jako definicja zbiorowej tożsamości?
Podziały po opozycyjnej stronie sceny politycznej są często wyjaśniane w kategoriach personalnych i grupowych ambicji. Nie neguję ani ich istnienia, ani ich roli w polityce, ale uważam za wielkie uproszczenie sprowadzanie sprawy tylko do tego czynnika. Istotą bowiem problemu jest to, że o ile opozycja wobec zmian kulturowych może wyrażać się w prostej ich negacji, o tyle akceptacja przemian zakłada wybór między różnymi wariantami pożądanej lub dokonującej się zmiany.
Demokratyczna opozycja opowiada się za liberalizacją restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej. Donald Tusk zapowiedział nawet, że z list Platformy Obywatelskiej nie wystartują przeciwnicy liberalizacji tej ustawy. Szymon Hołownia chciałby w tej sprawie referendum, które zapewne pociągnęłoby za sobą liberalizacje ustawy. Jak daleko jednak owa liberalizacja ma pójść? Tu już zgody zapewne nie będzie, a po ewentualnym zwycięstwie wyborczym obecnej opozycji w jej łonie toczyć się będzie spór nie o samą zasadę liberalizacji, lecz o jej konkretny kształt.
To samo można powiedzieć o innych sprawach. Związki partnerskie czy małżeństwo osób tej samej płci? Z prawem do adopcji dzieci, czy bez? Utrzymanie lekcji religii w szkołach, czy ich przeniesienie do salek katechetycznych? We wszystkich tych kwestiach, konieczne będzie wypracowanie kompromisu, który – jak każdy kompromis – mało kogo w pełni zadowoli.
Dotyczy to także polityki gospodarczej. Czy ma być powrotem do neoliberalnych recept, w których niektórzy ekonomiści widzą panaceum na obecne problemy? Trudno sobie wyobrazić, by taki zwrot uzyskał poparcie lewicy, w tym także lewego skrzydła Koalicji Obywatelskiej. Konieczne więc będzie wypracowanie nowych rozwiązań, być może nawiązujących do dobrze sprawdzonego doświadczenia „strategii dla Polski” sformułowanej trzydzieści lat temu i nieźle się wówczas sprawdzającej w praktyce. Czy jednak w sprawach gospodarczych opozycja ma wspólną wizję nowej polityki?
Jest natomiast jedna sfera, w której obecna opozycja jako całość wyraźnie różni się od obozu rządzącego i może mówić jednym głosem. Jest to stosunek do integracji europejskiej.
Prawo i Sprawiedliwość wprowadziło nasze państwo na kurs kolizyjny z Unią Europejską, traktowaną przez przywódców tej partii jako ciało obce, wręcz zagrażające polskim interesom. Negatywny stosunek do Unii Europejskiej nie jest na polskiej prawicy czymś nowym. W czasie debaty konstytucyjnej ówczesny przewodniczący NSZZ „Solidarność” Marian Krzaklewski oskarżył autorów projektu konstytucji o zdradę („Targowicę”) dlatego, że wprowadzili możliwość przekazania części uprawnień państwa organom międzynarodowym. Dla wszystkich uczestników ówczesnej debaty było jasne, że idzie o stworzenie konstytucyjnych warunków dla wejścia Polski do Unii Europejskiej. Gdy zaś wynegocjowany został traktat akcesyjny, prawicowa opozycja usiłowała go zablokować, wzywając do głosowania „nie” w referendum 2003 roku. Obecna polityka obozu rządzącego jest kontynuacją tej linii. Naraża ona Polskę nie tylko na wymierne straty finansowe, ale także na marginalizację w Unii Europejskiej będącej dla większości Polek i Polaków cenną wartością, nowym punktem odniesienia w myśleniu o miejscu Polski w świecie.
Jakie mamy wyjście?
Z takiego, jak tu zarysowałem, rozumienia sytuacji politycznej wynikają wnioski praktyczne. Opozycja miałaby niemal pewną wygraną, gdyby wystąpiła jako jeden blok wyborczy.. Pozytywnym sygnałem jest „pakt senacki”, którego realizacja zapewnia co najmniej powtórzenie sukcesu z poprzednich wyborów. Jednak słaba pozycja Senatu w polskim systemie politycznym powoduje, że o zwycięstwie jednej ze stron decydują wybory sejmowe. Te zaś dają wyraźne atuty najsilniejszym ugrupowaniom. Być może w przyszłości warto będzie odejść od obecnej metody podziału mandatów (d’Hondta) , ale dziś trzeba liczyć się z jej skutkami. „Zjednoczona Prawica” wygrała wybory 2015 i 2019 roku zdobywając w nich bezwzględną większość mandatów (w obu wypadkach po 235), mimo że zdobyła jedynie 37. 58 i 43.59 procent głosów. Korzystała z premii za konsolidację prawej strony sceny politycznej.
Prezydent Andrzej Duda zawdzięcza wygraną w wyborach prezydenckich 2000 roku (niewielką przewagą głosów – 51.03% w drugiej turze) podziałom po opozycyjnej stronie, gdzie pokonani kandydaci nie udzielili Rafałowi Trzaskowskiemu jednoznacznego i silnego poparcia, a jeden z nich (Robert Biedroń) utrzymywał nawet, że „jest bez znaczenia, czy wygra Andrzej Duda, Rafał Trzaskowski, czy jakikolwiek inny prawicowy kandydat” („Dziennik Trybuna”, 19 czerwca 2020).
Czy opozycja demokratyczna wyciągnie wnioski z tych doświadczeń? Badania socjologiczne jednoznacznie wskazują na to, że występując na wspólnej liście, ma ona pewną i to wysoką wygraną – nie tylko w wyniku stosowanej metody d’Hondta, ale także z uwagi na to, co Jacek Raciborski nazywa efektem psychologicznym przewidywanego sukcesu opozycyjnej listy („Gazeta Wyborcza”, 11 -12 marca br.).
Jestem od dawna zwolennikiem wspólnej listy i widzę w niej drogę do przełamania szkodliwej dla Polski asymetrycznej polaryzacji. Paradoks sytuacji polega jednak na tym, że przełamanie tej polaryzacji wymaga, by w tym roku opozycja działała zgodnie z logiką polaryzacji – to znaczy jako blok wyborczy. Tylko bowiem tą drogą można pokonać obóz rządzący. Obóz ten nie utrzyma swej jedności po przegranych wyborach. To wtedy wyjdą na jaw podziały, które dziś dają o sobie znać w postaci powtarzających się zatargów (zwłaszcza z „Solidarną Polską”), ale które nie prowadzą do rozbicia prawicowego bloku wyborczego, gdyż konsoliduje go świadomość słabszych partnerów, że w razie odejścia od sojuszu z Prawem i Sprawiedliwością czeka ich klęska.
Wspólny blok opozycji nie może opierać się na prostej negacji – nie może być po prostu „anty-PiSem”). Musi być zespolony ważną dla Polski ideą łączącą. Jest taka idea. To europejski wybór dokonany przez Polskę na początku tego stulecia. Ma on za sobą zdecydowaną większość Polaków. Sondaże socjologiczne nie pozostawiają w sprawie cienia wątpliwości. Poparcie dla polskiego członkostwa w Unii Europejskiej deklaruje ponad 80 procent badanych (a w niektórych badaniach nawet ponad 90 procent). W istocie nie ma żadnej innej sprawy politycznej, która w tym stopniu jednoczyłaby nasze społeczeństwo.
`Jest to jednak kwestia, w której obóz rządzący nie ma wygodnej sytuacji. Choć w oficjalnych deklaracjach polityków tego obozu powtarza się poparcie dla polskiego członkostwa w Unii Europejskiej, to jednak wielu z nas pamięta takie gesty, jak usunięcie flagi UE z budynku Rady Ministrów przez ówczesną premier Beatę Szydło, czy nazwanie jej „szmatą” przez znaną posłankę Prawa i Sprawiedliwości (zasiadająca obecnie w Trybunale Konstytucyjnym). Co ważniejsze, trwa wciąż spór z Unią Europejską spowodowany łamaniem przez władze polskie europejskich zasad niezależności wymiaru sprawiedliwości, co skutkuje wysokimi karami pieniężnymi i zablokowaniem dostępu do części funduszy unijnych. Istnieje więc w sprawie stosunku do Unii Europejskiej ostry i dostrzegany przez opinię publiczną podział. Wysunięcie tego podziału na pierwsze miejsce pozwoliłoby opozycji odwołać się do proeuropejskich poglądów zdecydowanej większości – a więc także sporej części obecnych wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Pozwoliłoby także odłożyć na bok, na czas po wyborach, dzielące opozycje kwestie światopoglądowe i ekonomiczne. Przyjdzie na nie czas, gdy przywrócona zostanie pluralistyczna demokracja, a do tego niezbędne jest powstanie szerokiej koalicji demokratycznej.
Taka właśnie koalicja – Koalicja Europejska – miałaby realną szansę wygrać tegoroczne wybory a tym samym zapoczątkować proces wychodzenia Polski z pułapki asymetrycznej polaryzacji. Niestety wraz z upływem czasu maleją nadzieje na to, że dojdzie do powstania wspólnej listy całej opozycji demokratycznej. Co w tej sytuacji powinni zrobić przywódcy opozycji? Moim zdaniem powinni jak najszybciej przedstawić uzgodnionego kandydata na premiera oraz sprecyzować najpilniejsze zadania nowego rządu w paru węzłowych sprawach: zakończenia sporu z Unią Europejską, zahamowania inflacji, poprawy sytuacji w służbie zdrowia i w edukacji. A najważniejsze – przekonać wyborców, że nawet bez wspólnej listy opozycja demokratyczna jest i pozostanie połączona wolą wyprowadzenia Polski z obecnego kryzysu.
trybuna.info