8 listopada Amerykanie pójdą do urn, by wybrać 35 senatorów, gubernatorów i 435 członków Izby Reprezentantów. Tzw. Midterm Elections to powód do stresu dla Partii Demokratycznej i urzędującego prezydenta: wielkie reformy ugrzęzły w Senacie, ceny paliwa i żywności rosną, a kryzys gospodarczy puka do drzwi.
Niedawne badanie opinii publicznej pracowni Gallup wskazuje, że Partia Republikańska cieszy się nieco większym zaufaniem od Demokratów, w szczególności w obszarach ekonomii i bezpieczeństwa. Tymczasem, ostatni najazd FBI na posiadłość Mar-a-Lago nie tylko nie zaszkodził Donaldowi Trumpowi, a wręcz umocnił przekaz o lewicowym/liberalnym polowaniu na czarownicę (przynajmniej w oczach prawicowego ludu). Skumulowane badania opinii wskazują, że Demokraci utracą większość w Izbie Reprezentantów. Republikanie dokonali rzeczy niemożliwej – pomimo cementowania politycznego ekstremizmu, ich popularność nie spada, a stoi w miejscu – lub nawet rośnie.
Demokraci wydali miliony na wspieranie Republikanów
Obserwujemy zjawisko znane z krajów europejskich i Ameryki Łacińskiej. Nakładanie infamii przez media głównego nurtu ma niewielki wpływ na popularność skrajnej prawicy. Pierwsza tura wyborów prezydenckich w Brazylii udowadnia tę tezę – ultra-radykalny Bolsonaro (zwany „Trumpem tropików) miał przegrać z kretesem, tymczasem wygrana lewicowego Luli wisi na włosku. Demokraci i ich medialni zausznicy nie odczytali tych nastrojów, stąd ich ingerencja w republikańskie prawybory z nadzieją na wzmocnienie przekazu o radykalnych szaleńcach, dla których stanowią jedyną realną alternatywę (Demokraci wydali dziesiątki milionów dolarów na wspieranie skrajnie prawicowych kandydatów w dziewięciu stanach – informował jeden z wrześniowych nagłówków The Washington Times). Nasuwa się powiedzonko – be careful what you wish for. To, co przeraża intelektualistów ze Wschodniego Wybrzeża, niekoniecznie wywiera wpływ na typowego farmera z Maryland. Republikański kandydat na gubernatora tego stanu to niejaki Dan Cox, prawicowy ekstremista, który zasłynął poparciem dla ataku na Kapitol i nazwaniem Mike’a Pence’a zdrajcą. Pieniądze liberałów przyczyniły się do jego zwycięstwa nad bardziej umiarkowanym konkurentem. To tylko jeden z przykładów. Podobne praktyki miały miejsce w innych stanach. Jako że kandydaci Trumpa (91 proc. z tych, którzy otrzymali poparcie byłego prezydenta, wygrało swoje nominacje) muszą wyznawać religię tzw. oszukanych wyborów prezydenckich (rzekomo sfałszowanych przez demokratyczne elity, z „uzurpatorem” Bidenem na czele) o żadnej konstruktywnej współpracy w przyszłym Senacie czy Izbie Reprezentantów mowy być nie może.
Prawicowy zamach stanu stanowi już political-fiction?
Co więcej, republikańscy gubernatorzy będą mieli wpływ na zatwierdzanie głosów oddanych w wyborach prezydenckich w roku 2024. Jak pokazuje praktyka manipulowania okręgami wyborczymi i coraz bardziej radykalna retoryka prawicy (1 na 3 Republikanów popiera stosowanie przemocy wobec politycznej konkurencji, z kolei 58 proc. Amerykanów uważa, że demokracja jest zagrożona) prawicowy zamach stanu nie stanowi już zupełnego political-fiction. W samej Partii Republikańskiej da się zauważyć zjawisko pro-trumpowego, autorytarnego oportunizmu – nie wszyscy politycy popierają Trumpa, ale wychodzenie poza szereg równa się politycznej śmierci. Przekonała się o tym Liz Cheney (córka jednego z liderów neoconów, niesławnego Dicka Cheneya), członkini Izby Reprezentantów ze stanu Wyoming, która jako jedna z nielicznych zagłosowała za impeachmentem Trumpa. Kilka tygodni temu przegrała z kretesem prawyborcze starcie z mało znaną, acz ekstremistyczną Harriet Hageman (naturalnie – wyznawczynią Trumpa).
Dlatego właśnie tacy politycy jak Mehmet Oz, kandydat na senatora stanu Pensylwania, dawniej centrowy celebryta i pupilek mediów, szybko zmieniają poglądy i postawy, tak by nie było wątpliwości, że grają jedną i tą samą, skrajnie prawicową melodię (Oz powtarza wszystkie trumpistowskie slogany, ale najwyraźniej jego dwulicowość odrzuca nawet republikańskich wyborców – kandydat dołuje w sondażach). Inny przykład plastycznego polityka to J. D. Vance, autor „Elegii dla bidoków” i kandydat na senatora z Ohio, niegdyś twierdzący, że Trump to „Hitler Ameryki”, obecnie solidnie w obozie MAGA (Make America Great Again).
Postępująca radykalizacja – walka z prawem do aborcji (ostatnia decyzja konserwatywnego Sądu Najwyższego wywołała mniejszy efekt polityczny niż przewidywała lewica), krypto-rasizm, ograniczanie praw wyborczych, skrajny neoliberalizam podlany sosem troski o biednych – nie przeszkadza bazie wyborczej. Na opowieść o nieudolnych Demokratach łapią się nawet tacy niezależni celebryci jak podcaster Joe Rogan (ostry krytyk Bidena, flirtujący z opcją republikańską).
Demokraci nie są bez winy
Liberałowie utknęli w okopach dawno minionych wojen: polityka tożsamościowa, straszenie dyktaturą, ostrożność we wszelkich reformach ekonomicznych. Prezydent Joe Biden emanuje słabością i niezdecydowaniem, nawet pomimo twardej postawy w sprawie wojny na Ukrainie. Lokatorowi Białego Domu nie pomaga hamletyzowanie w sprawie jego własnego startu w roku 2024. Ta postawa nie dziwi: gdyby został wybrany na drugą kadencję, miałby 82 lata (!) w dniu kolejnej inauguracji. Podobnych wątpliwości zdaje się nie mieć Donald Trump, którego start wydaje się pewny. Tymczasem listopadowe wybory to wyłącznie przedbiegi przed ostatecznym starciem, które zadecyduje o losach Ameryki i świata. O ile opowieści o nowym Hitlerze i republikańskiej dyktaturze zdają się trafiać w próżnię, o tyle zagrożenie dla demokracji to nie tylko wymysł strategów obu partii. Kiedy ostatnio Ameryka była tak spolaryzowana w Białym Domu zasiadał ponury i bezwzględny Richard Nixon, jeden z ojców prawicowej polityki tworzenia podziałów w imię cementowania poparcia dla własnej formacji. Z tą różnicą, że narzędzia medialnej manipulacji sprzed 50 lat, nie mogą się równać obecnej potędze mediów społecznościowych.
Niezależnie od wyników kolejnych wyborów, Stany Zjednoczone tkwią w największym ustrojowym, ekonomicznym i społecznym kryzysie od czasów Wojny Secesyjnej. Wtedy również podział kraju dojrzewał przez długie lata, a ówczesne elity nie dostrzegły w porę nadchodzącej fali. Czy czeka nas powtórka z historii?
Tekst pierwotnie ukazał się na witrynie trybuna.info